Jak donosiły niedawno media, podejrzany staruszek szwendał się bez celu ulicami New Jersey i siał niepokój wśród spokojnych mieszkańców, a jego ubiór mógł świadczyć o wszystkim, tylko nie o tym, że należy do grona szanowanych obywateli miasta. Bardziej lump niż obywatel. Ubrany w spodnie od dresów, na nogach – czarne buty, pewnie jeszcze od ślubu albo już zakupione do trumny. Na plecach – dwa liche płaszcze, włożone jeden na drugi. Ogólnie wyglądał bardzo, ale to bardzo niechlujnie. Łaził w tę i z powrotem, coś tam w myślach obmyślał.
Zaniepokojeni mieszkańcy New Jersey zadzwonili po policję. Młody stróż prawa wylegitymował osobnika przy świadkach i okazało się, że jest to... Bob Dylan. Czyli raczej legenda, a nie włóczęga, czyli – chcąc nie chcąc – Ktoś. Podobno chciał sobie, ot, tak, popatrzeć na domy. Policjant grzecznie, aczkolwiek stanowczo wsadził Dylana do radiowozu i odwiózł na miejsce, gdzie „spacerowicz” miał dać następnego dnia koncert. Szanowani obywatele odetchnęli z ulgą: Dylan, nie Dylan, ale na pewno dziwak.
To przejmująca historia. Coś się kończy. Coś ściska w gardle, gdy wyobrażam sobie przygarbionego barda, jak przemierza ulice kloszardowskim krokiem. Można z niej wyciągnąć wiele wniosków. A choćby taki, że dla młodego policjanta Bob Dylan czy Bob Budowniczy to jeden grzyb. A choćby i ten, że „głos pokolenia lat 60.” przesadził. Nie powinien straszyć obywateli New Jersey starą twarzą i galanterią rodem z lumpeksu. Ale jeszcze i jeden, może najważniejszy wniosek: dzisiejsze społeczeństwo nie zna legend, które kształtowało jego tożsamość. Co więcej, dzisiejszemu społeczeństwu legendy nie są już do niczego potrzebne.