Nad wejściem do muzealnych sal winien zawisnąć cytat z wczesnoromantycznego poety niemieckiego Georga Philippa Novalisa: „Nasze najsłodsze pieśni to te, które opiewają najsmutniejsze myśli”. Absolutnie nieodpowiedni na obecne jesienne chandry, ale dobrze oddający charakter wystawy. Podobnym tropem zdały się wędrować w XIX w. myśli wielu malarzy. Z pewnym pożytkiem dla historii sztuki, czego dowodem ta wystawa, ale nie zawsze z korzyścią dla własnego życia. Widać, że zawodowe rozpamiętywanie smutków wiązać się musi z osobistymi kosztami. Popatrzmy. Szczególnie dopieszczony na wystawie Edvard Munch przechodził długoletni kryzys psychiczny, załamanie nerwowe dotknęło też Alfreda Kubina. Odludkami i samotnikami, a niekiedy mizantropami byli Odilon Redon, Gustav Moreau i James Ensor.
Depresyjny wydźwięk sztuki Muncha wydaje się oczywisty. Ale jakże może być inaczej, skoro w jego sztuce (i życiu), jak w tyglu, mieszało się wszystko co dołujące. „Choroba, szaleństwo i śmierć to czarne anioły, które czuwały nad moją kołyską” – wyznał kiedyś sam artysta. A dodać by można neurotycznie i dziwacznie pokręcone związki z kobietami, które także znalazły ujście w jego sztuce, w wizerunkach kobiet o kuszących ciałach i odrażających twarzach. W Wiedniu zgromadzono sporo jego obrazów, rysunków i grafik; chore dziecko, konający, wampirzyca, syfilis, płacz, zazdrość, niepokój, krzyk, uczuciowa pustka. Mnogość inspiracji, ale wszystkie jakby wyjęte z jednej szuflady. Munch reprezentowany jednym, dwoma obrazami, może być nawet pociągający w tej swojej dekadencji. Ale takie nagromadzenie nieszczęść staje się trudne do spokojnego kontemplowania. Szczególnie w listopadową pluchę.