Lista porażek ONZ jest bardzo długa. Tak jak Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości (też organ ONZ) nigdy nie rozsądzał między państwami żadnej wielkiej zbrodni XX w., tak i sama ONZ nie odegrała wielkiej roli w najważniejszych światowych kryzysach. Na przykład w 1956 r. węgierski rząd narodowy z premierem Nagy – chcąc uratować kraj przed krwawą interwencją radziecką – zwrócił się do ONZ z prośbą o uznanie neutralności Węgier. Na tę prośbę nigdy nie otrzymał odpowiedzi. Było to w epoce zimnowojennego podziału świata, który paraliżował ONZ: jak się na coś zgadzał Zachód, to ZSRR wetował i odwrotnie. Ale po zakończeniu zimnej wojny skuteczność ONZ niespecjalnie wzrosła. W dramatycznym geście w 1999 r. rada byłych przewodniczących Zgromadzenia Ogólnego, a więc ludzi, którzy z racji pełnionych funkcji najbardziej są tej organizacji wierni i oddani, zaproponowała właściwie likwidację ONZ. Rada biła na alarm z powodu „narastającej marginalizacji Narodów Zjednoczonych”.
Mimo nagrody marginalizacja ONZ postępuje. Po pierwsze, ONZ nie dysponuje w praktyce żadnymi sankcjami dla uchwalanego przez siebie prawa. Jeśli nawet sekretarz generalny otrzyma od Rady uprawnienia do zastosowania siły, to przecież sam jej nie ma i musi zwrócić się do krajów członkowskich o pomoc wojskową. Nawiasem mówiąc to właśnie dzisiejszy laureat – jeszcze jako zastępca sekretarza generalnego, odpowiedzialny za operacje utrzymania pokoju – dowodził z Nowego Jorku „niebieskimi hełmami” w Rwandzie w 1994 r. Żołnierze ci uciekli, dopuszczając do największego chyba za życia naszego pokolenia ludobójstwa, kiedy to w Rwandzie wyrżnięto ponad pół miliona ludzi.
Źle może przy okazji nagrody wspominać o tej tragedii. Zwłaszcza że ONZ – jak mi tłumaczył poprzedni sekretarz generalny Boutros Ghali – jest dla państw członkowskich wygodnym kozłem ofiarnym.