Czy nie ma pan poczucia, że zajmując się operą, reanimuje pan zacną, ale jednak nieboszczkę?
Sam miałem z tym problem. Jeszcze dziesięć lat temu sądziłem, że ten rodzaj twórczości się skończył, że jest kiczowaty, sentymentalny, mieszczański. Ale sztuka nieustannie ewoluuje. Pewne dyscypliny usuwają się w cień, inne z niego wychodzą. Dzisiaj na przykład malarstwo straciło na znaczeniu. Istotne stały się działania przestrzenne, instalacje, pokazy mody. Z operą w ostatnich latach wydarzyło się natomiast coś magicznego. Ta sztuka przeżywa autentyczny renesans.
Do niedawna wchodząc do opery miało się wrażenie, że przekracza się próg muzeum.
Oglądaliśmy idiotyczną historyjkę w naiwnej inscenizacji, odwołującej się do XIX-wiecznej estetyki. Widz był szantażowany samą szacownością sztuki operowej, a jej zastygły kształt oferowano mu jako obowiązujący kanon. Ale pojawiła się fala inscenizatorów (skupionych głównie wokół paryskiej Bastille), którzy zanim zajęli się operą, parali się filmem, teatrem czy modą. Twórcy ci niemal jednocześnie organizują wystawę w galerii La Fayette, reżyserują operę i urządzają salon na biennale w Wenecji. To oni pierwsi zestawili muzykę, która jest wieczna, ze współczesną wrażliwością, z nową plastyką i okazało się, że opera potrafi być gatunkiem fascynującym, podniecającym i nowoczesnym.
Reżyser filmowy zachwyca się nowoczesną operą i natychmiast czuje, że to jest gatunek dla niego? Czy tak wyglądała pana droga do reżyserowania opery?
Podświadomie czułem to chyba wcześnie. Od początku o moich spektaklach i filmach (np. o „Pożegnaniu jesieni”) mówiono, że są... operowe. Zaczęło mnie to zastanawiać. Operowe? Co to właściwie znaczy? Co to znaczy dla mnie?