Ustawa, która weszła w życie, zawiera tzw. prawo do odpowiedzi: każdy, kto uzna, że przeczytał coś, z czym się nie zgadza, może do danej gazety napisać list, a ta ma obowiązek opublikować go na swoich łamach. Ten przepis wywołał wiosną protesty słowackich gazet (dwukrotnie wyszły z pustymi pierwszymi stronami), Freedom House i OBWE, a w międzynarodowej opinii publicznej zyskał sobie miano kagańca na wolne media. Krytycy dowodzili, że wyposażeni w taką ustawę politycy zasypią odpowiedziami redakcje, zwłaszcza te, które nie doceniają dokonań rządu. Chyba że gazety stawią opór, wówczas spadnie na nie deszcz kar pieniężnych. W jednym i drugim wypadku grozi im upadek. Wybiorą więc zapewne trzecią możliwość, czyli staną się grzeczne.
Żaden z tych scenariuszy na razie się nie spełnił. Co więcej, znane przypadki, kiedy ustawa tak czy inaczej zadziałała, można policzyć na palcach jednej ręki.
Zaczęło się już dzień po wejściu ustawy w życie. 2 czerwca czołowy słowacki dziennik „SME” opublikował komentarz jednego z najlepszych publicystów w kraju Mariana Leszki. „Kopniaki wiceprzewodniczących” złośliwie punktowały wojenkę koalicjantów wokół mianowania kierownictwa tajnych służb. Jeszcze tego samego dnia jedna z partii koalicyjnych przysłała do redakcji „SME” pierwszą w historii odpowiedź. W skomplikowanej, pełnej drobiazgów treści uwagę przykuwał zarzut, że wbrew twierdzeniom pana Leszki w koalicji „nikt nikogo nie kopał”. Autorem odpwiedzi był Vladimir Mecziar, premier populista z lat 90., obecnie partner koalicyjny socjalisty Roberta Fica. Kiedy Mecziar był premierem, przez lata nękał opozycyjne gazety, a szczególnie „SME”, doprowadzając do jej skazania na wielomilionowe grzywny. Fakt, że właśnie takiego autoramentu polityk domaga się publikacji odpowiedzi i to nie na artykuł informacyjny, ale na komentarz, odebrano jako znak czasów, które nadchodzą.