Przyklejono im łatkę nielojalnych, kwestionujących autorytety i niepotrafiących się dogadać z niewiele starszymi, trzydziestokilkuletnimi szefami w półbutach i garniturach, gotowych do roboty po dwanaście godzin na dobę. Na razie wiele firm próbuje tych w klapkach i T-shirtach ignorować, poszukując starszych, z doświadczeniem. Ale im szybciej nauczą się z nimi współżyć, tym lepiej. Bo luzaków będzie coraz więcej.
Pierwsze dostrzegły problem międzynarodowe agencje pracy; ich amerykańskie oddziały zetknęły się z nim już pod koniec lat 90. Tam nazwano ich pokoleniem Y. Nasi, bez względu na to jak ich nazwiemy, są do tamtych podobni, to generacja globalna – cyfrowe dzieci wolnego rynku. Nie znają świata bez Internetu, e-maili i komórek, tylko najstarsi przedstawiciele tego pokolenia pamiętają jeszcze dyskietki. Oni, tak jak ich świat, są multimedialni. W tym samym czasie jednocześnie odrabiali lekcje, serfowali po Internecie, słuchali muzyki i rozmawiali z kolegami, nierzadko z innego kontynentu. Teraz tak samo chcą się zachowywać w pracy, nie akceptują świata, który dla nich porusza się jak na zwolnionym filmie.
Prof. Janusz Czapiński uważa, że pokolenie Y to kategoria raczej publicystyczna niż socjologiczna, bo dzisiejsze dwudziestolatki to grupa niezwykle zróżnicowana. Przyznaje jednak, że ci, którzy właśnie wkraczają na rynek pracy, rzeczywiście mocno się różnią od – niewiele przecież starszych – trzydziestokilkulatków. – Młodzi doskonale odczytują reguły gry na wolnym rynku, wiedzą, że każda firma może upaść – podkreśla prof. Czapiński. Ale ta perspektywa utraty ich już nie przeraża, tych starszych – ogromnie. Sprawia to jednak nie tyle różnica wieku, ile fakt, że kariery starszych były często na wyrost. Ich obecna frustracja bierze się z poczucia, że stanowisko przerasta ich kompetencje.