Przeczytałem fundamentalną rozprawę sławnego amerykańskiego psychologa Philipa G. Zimbardo o nieśmiałości i cały pomysł i cała ochota, by o nieśmiałości cykl refleksji napisać, bokiem mi wylazły.
„Nieśmiałość” Zimbardo ukazała się po polsku dwa lata temu (PWN Warszawa, przekład Anna Sikorzyńska), kupiłem to od razu, ale do lektury było mi niespieszno, raz już profesor Zimbardo swoimi przedsięwzięciami badawczymi, polegającymi na maniakalnym inscenizowaniu sytuacji więziennych, do łez mnie rozśmieszył, dałem temu na piśmie wyraz. Ale teraz jak o nieśmiałości jąłem amatorsko snuć, niemożliwe – myślę sobie – trzeba amatorszczyznę poważną aparaturą wesprzeć, niemożliwe, żeby metody i diagnozy uczonego były za każdym razem śmieszne. Niestety są. Philip G. Zimbardo jest najwyraźniej człowiekiem złaknionym westernowych wrażeń, a wyobraźnia jego jest w szponach hollywoodzkich. Być może w Ameryce nie ma innej wyobraźni, albo inny rodzaj wyobraźni jest nie do wyobrażenia, nie wiem. Wiem, że terapia polegająca na przykład na wyobrażaniu sobie, że jestem „nowym więźniem w obozie dla jeńców wojennych” jest i mnie, i całym sparaliżowanym nieśmiałością rzeszom nieprzydatna.
„Wyobraź sobie, że jesteś nowym więźniem w obozie dla jeńców wojennych. Masz porządny plan ucieczki, ale żeby go przeprowadzić, potrzebujesz jeszcze kilku osób. Jakoś będziesz musiał znaleźć tych, którzy pomogą ci odzyskać wolność. Nie jest to jednak takie łatwe – wróg ma swoich informatorów, płatnych kapusiów, którzy wyglądają i zachowują się jak inni więźniowie. Musisz komuś zaufać, w przeciwnym razie jesteś skazany na pozostanie w niewoli. Jeśli pomylisz się w ocenie, twoje tajne plany zostaną ujawnione, a twoje życie stanie się jeszcze bardziej godne pożałowania.