Trotuar nadmorskiego kurortu, chłopak z dziewczyną. On – długowłosy, z miękkim zarostem na twarzy, z tyłu zielony plecak, na przegubach rąk kolekcja obrączek z miedzi, sznurków, paciorków, na nogach sfatygowane drelichowe spodnie i sandały. Ona – długowłosa, w zwiewnej sukience do kostek, na szyi zwoje wielobarwnych koralików, srebrna pacyfka i jakieś amulety, z ramienia zwisa pojemna bawełniana torba. Patrzę na nich, starszy o co najmniej ćwierćwiecze, jakbym widział którąś z lirycznych sekwencji dokumentu o festiwalu Woodstock, tym historycznym z 1969 r. Typowe déjŕ vu, z którego wyrywa dopiero konkretna prośba o parę złotych. Jest przecież gorąco, więc dobrze byłoby napić się piwa.
Kilka tygodni wcześniej. Waszyngton. Przed frontem Białego Domu, po drugiej stronie ulicy osobliwa wystawa z antywojennymi plakatami i transparentami. Uwagę przykuwa napis „White House – Mad House” (Biały Dom – Szalony Dom). Aktorem tej jednoosobowej demonstracji jest postawny facet z siwymi włosami zwiniętymi w pokaźny pukiel i białą gęstą brodą. Mówi, że nazywa się Charlie i był jednym z tych, którzy w 1967 r., otoczywszy ludzkim koliskiem Pentagon, usiłowali go siłą zespolonej psychicznej energii unieść w powietrze. Teraz Charlie protestuje przeciwko wojennej histerii rozpętanej przez prezydenta Busha juniora. Tkwi cierpliwie przed Białym Domem niczym żywy relikt kontestacji sprzed 35 lat. – Tak – powiada – byłem hipisem – i poprawia się – jestem, ciągle jestem pacyfistą i tęczowym wojownikiem. Nie przejmuje się, że jego akcja interesuje tylko sporadycznie zatrzymujących się turystów, którzy robią sobie z nim zdjęcia, tak jak kiedyś robiono zdjęcia osadzonemu w rezerwacie wodzowi Apaczów Geronimo.