Żeby handlować z Indiami, trzeba mieć nadludzką cierpliwość. Żeby handlować z nimi bronią, trzeba mieć, poza nadludzką cierpliwością, nadzwyczajnej jakości broń. I nadzwyczajne szczęście. Indie, produkując sprzęt wojskowy, zresztą byle jaki, są jednym z największych importerów broni wysokiej klasy. Budują arsenał atomowy, z którego – jak na razie – nie mają jak skorzystać, bo nie posiadają nosicieli, to znaczy rakiet, okrętów podwodnych i samolotów. Starają się kupić wszystko, co pojawia się w świecie jako rzecz nowa i dobra, mogąca służyć trzem celom: powstrzymaniu Pakistanu w Kaszmirze, powiadomieniu Chińczyków, że nie są oni jedynym mocarstwem regionalnym, oraz poinformowaniu świata, że oto przybywa potęga, z którą każdy bez wyjątku będzie musiał się liczyć choćby tylko z tej przyczyny, że w Indiach mieszka szósta część ludności globu.
Grunt to równowaga
Indie, kupując nawet nie samoloty, ale węgiel, dbały o dostawy zrównoważone – z Polski, RPA i Australii. Premier Indira Gandhi kupiła dla lotnictwa brytyjskie Jaguary, ale zaraz potem francuskie Mirage 2000, dbając także o dostawy polskich Iskier i rosyjskich Migów 23. A Indie były wtedy kryptosojusznikiem ZSRR lub też raczej ZSRR był jawnym sojusznikiem Indii.
Dziś siły lądowe prozachodnich Indii w 60 proc. zależą od sprzętu rosyjskiego, lotnictwo w 70 proc., a marynarka wojenna niemal w całości.
Kiedy syn Indiry Gandhi premier Rajiv kupował 400 haubic samobieżnych (1,5 mln dol. za armatę), zgłosili się do przetargu Szwedzi, Francuzi i Austriacy. Ówczesny szef rządu szwedzkiego Olof Palme miał wtedy poważny zastój w zakładach Bofors w Karlskronie, a przy tym jako socjaldemokrata sympatyzował z Rajivem, socjaldemokratą z Trzeciego Świata. Haubice Bofors wygrały przetarg.