Brytyjczycy spośród narodów europejskich najbardziej liberalnie podchodzą do ingerencji w procesy ludzkiej reprodukcji. To właśnie w Wielkiej Brytanii 25 lipca 1978 r. urodziła się Louise Joy Brown, pierwszy realny owoc zapłodnienia pozaustrojowego lub bardziej popularnie – pierwsze dziecko z probówki. Od kilkunastu dni Wyspiarze mogą wykorzystywać metodę zapłodnienia in vitro do kontrolowania losu swojego potomstwa.
Wiadomo, że wiele osób jest nosicielami genów, które przekazane potomstwu znacznie zwiększają ryzyko zachorowania na niektóre nowotwory. Nosicieli takich genów można stosunkowo łatwo wyselekcjonować na podstawie przesiewowych badań genetycznych. Co jednak robić, gdy w wyniku genetycznych testów zapadnie wyrok? Czy decydować się na poczęcie dziecka, gdy istnieje duże prawdopodobieństwo, że odziedziczy genotyp skazujący je na życie w oczekiwaniu na raka lub inną groźną przypadłość?
Można jednak pobrać z organizmu kobiety komórki jajowe i zapłodnić je „w probówce”, aby po kilku dniach zbadać pod względem genetycznym rozwijające się zarodki. Następnie wystarczy wybrać zarodek wolny od wad i ponownie wprowadzić go do organizmu matki. Za podstawę dla selekcyjnej decyzji Brytyjczycy uznali poziom ryzyka – zgodnie z decyzją Human Fertilisation and Embryology Authority można dyskwalifikować embriony o genomie, który stwarza zagrożenie wystąpienia choroby w późniejszym życiu dziecka z prawdopodobieństwem mniejszym niż 100 proc. I to właśnie ta arbitralność wywołała największe kontrowersje. Wszak ryzyko nie oznacza pewności, że dziecko kiedykolwiek zachoruje. Skąd natomiast pewność, że granica ingerencji nie będzie od tej chwili systematycznie naruszana? Czy nie zbliżamy się nieuchronnie do epoki dzieci na zamówienie, w której embriony będą przedmiotem nie tylko selekcji, ale i planowej produkcji?