Położona na północy Duisburga dzielnica Marxloh, nazywana też Małą Ankarą, nie ma dobrej opinii. – Niezasłużenie – twierdzi 20-letni Mehmed, który tu się urodził i wychował. W Marxloh żyje się nieźle, ale przede wszystkim – u siebie. Co trzeci mieszkaniec dzielnicy jest Turkiem i nie trzeba znać niemieckiego, by zrobić zakupy, pójść do lekarza czy załatwić przelew w banku. Za złą sławę Marxloh Mehmed wini media. Niemieccy dziennikarze zjawiali się tutaj za każdym razem po dramatycznych wydarzeniach. Wypytywali mieszkańców o nastroje, gdy w Amsterdamie zamordowany został przez marokańskiego islamistę reżyser Theo van Gogh. Ustawili kamery w sercu dzielnicy, na skrzyżowaniu Pollmann, gdy paliły się przedmieścia Paryża.
W telewizorze można było obejrzeć później to, co Mehmed i jego kumple znają na pamięć. Paradną niegdyś ulicę dzielnicy Weseler Strasse, której jedynie nazwa przypomina obecnie, że leży ona w środku Europy. Kolesiów celebrujących jazdę wysłużonymi samochodami przy dźwiękach tureckiej muzyki. Milczące Turczynki w chustkach na głowach, podążające trzy kroki za swoimi mężczyznami. Chłopaków stojących w grupkach przed budami z kebabem, lustrujących od niechcenia okolicę. Pozornie znudzonych, ale wewnętrznie czujnych i naładowanych agresją.
Czy Marxloh dopuszcza kogokolwiek z zewnątrz,
spoza tureckiej społeczności? Mehmed wzrusza ramionami i nie wie, że filozof Peter Slojderdijk nazwał takich jak on – półanalfabetów bez szans na stałą pracę – „utraconymi synami uprzemysłowionego społeczeństwa”. Socjolog Necla Kelek, która przed czterdziestu laty przywędrowała do Bundesrepubliki jako dziecko tureckich gastarbeiterów, uznała ich również za „utraconych synów”. Przeprowadzona przez nią analiza „duchowej, intelektualnej i kulturowej bezdomności” młodych Turków sięgnęła jednak fundamentów muzułmańskiej rodziny, obszaru nieznanego niemieckim badaczom.