Przypomnijmy, że jednoczeniem zajmuje się tłum ludzi: Komitet Integracji Europejskiej (premier i najważniejsi ministrowie), Urząd KIE (około 300 osób, osiem departamentów, trzy biura, kilkadziesiąt podzespołów), w MSZ również istnieje solidny Departament Integracji Europejskiej. Poza tym każde ministerstwo ma specjalną komórkę, która ma się niejako resortowo integrować z Europą. W Kancelarii Premiera ministrem bez teki (do spraw propagowania idei integracji) jest Ryszard Czarnecki. Niespełna rok temu powstał szesnastoosobowy zespół negocjatorów z ambasadorem-ministrem Janem Kułakowskim na czele. Te poważne ciała mają się poruszać mniej więcej w tę samą stronę, czyli w kierunku Brukseli. Takie były założenia - i jak wszystko na to wskazuje - od początku fałszywe. Klasyczna odpowiedź urzędników na pytanie, co sądzą o obecnym systemie integrowania się z Europą, brzmi: - Nie będę pouczał Pana Premiera.
Stosunki mniej wasalne
Zdecydowanie najbardziej rozgoryczeni są pracownicy Urzędu KIE. Opinie stamtąd pochodzące, choć z zachowaniem anonimowości, są jednobrzmiące: Urząd jest lekceważony przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych oraz ministra Kułakowskiego, który liczy się tylko z premierem. Karasińska-Fendler zdecydowała się objąć schedę po Czarneckim myśląc, że wzmocni rangę tej instytucji, ale bez rezultatu. Jest jak dotąd: duża odpowiedzialność, niewielkie wpływy. Podobnie jak wcześniej Jacek Sarjusz-Wolski, teraz ona postawiła warunki premierowi Buzkowi i czeka na jego decyzję. Trwają też rozmowy z samym Sarjuszem-Wolskim.
Premier rozmawiał już z obojgiem i każdym z osobna. Niewykluczony jest układ: Sarjusz-Wolski, szef Urzędu KIE, i Karasińska-Fendler jako jego pierwsza zastępczyni. Druga wersja: tylko jedno z tej dwójki. Trzecia: ktoś zupełnie nowy, spoza dotychczasowej puli.