O tym, że jestem Kaszubą, dowiedziałem się dopiero w 1980 r., kiedy miałem 23 lata, od Lecha Bądkowskiego, nieżyjącego już, trochę zapomnianego pisarza i publicysty, współzałożyciela Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, mistrza dla wielu ludzi z mojego pokolenia. Moi rodzice, dziadkowie i pradziadkowie uważali się za gdańszczan. Bo przedwojenny Gdańsk błyskawicznie gdańszczył napływających tu ludzi. Nasza rodzina była dwujęzyczna z przewagą niemieckiego, ale dominowało w niej poczucie polskiej przynależności narodowej. Natomiast kaszubskość całkiem wyparowała. Nic dziwnego – z własnego dzieciństwa pamiętam, że powiedzenie „ty Kaszubie” uchodziło w Gdańsku za obelgę, było synonimem określenia: „ty wieśniaku”.
Kiedy uświadomiony o moich korzeniach powiedziałem o tym w domu, babcia, po mężu Dawidowska, co też jest typowo kaszubskim nazwiskiem, po prostu się wściekła. Dziadek, który jako jedyny w rodzinie znał jeszcze trochę język kaszubski, wydawał się wzruszony. Ale on lubił robić babci na przekór. Mógł być zadowolony, że ktoś jeszcze potrafi wyprowadzić ją z równowagi.
Za sprawą Bądkowskiego szybko wstąpiłem do Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Byłem jednym ze współwydawców czegoś tak niemęskiego jak teczki haftu kaszubskiego. Przyłożyłem też ręki do ukazania się pierwszego kaszubskiego elementarza. Kiedy pracowałem w wydawnictwie zrzeszenia, najeździłem się po Kaszubach tak naprawdę. Z książkami, jak tytułowy bohater najważniejszego dla Kaszubów utworu „Życie i przygody Remusa” Aleksandra Majkowskiego. Tylko on wędrował po wsiach z karą, czyli taczką. Ja poruszałem się samochodem, by sprzedawać podczas różnych uroczystości książki. Poznawałem nie tylko Kaszuby, ale i Kaszubów. Musiałem zdobyć ich zaufanie.