W „Kwietniowej czarownicy” przedstawia pani złożony portret psychologiczny czterech sióstr. Narratorką jest jedna z bohaterek – kobieta sparaliżowana, oddana do państwowego szpitala, w pełni świadoma tragedii swego losu. Napisała pani tę książkę, żeby dać nadzieję ludziom chorym?
Nie. Postanowiłam ją napisać pod wpływem lektury jednego z opowiadań Roya Bradbury’ego, od którego zapożyczyłam tytuł. Kwietniowe czarownice to osoby słabe, niesprawne fizycznie, posiadające jednak bardzo mocny umysł. Dzięki niemu potrafią wyzwolić się z ułomnego ciała, przekroczyć próg fizyczności i wnikać w inne istoty. Identyczne zdolności posiadają niektórzy ludzie zdrowi. W tradycji europejskiej nazywa się ich „benandanti” – od terminu użytego po raz pierwszy przez średniowiecznych włoskich kronikarzy. W dawnych czasach benandanti uważano za dobrych czarowników. Chronili miasta przed złymi mocami, pomagali nieboszczykom w Procesji Umarłych.
Dzisiejsze czasy nie sprzyjają rozwijaniu metafizycznej refleksji, którą snuje pani w książce.
Język współczesnej fizyki nie podważa istnienia zaświatów, o których opowiadam. Nowoczesna fizyka wprowadziła np. pojęcie czarnych dziur. Punkt graniczny pomiędzy czarną dziurą a wszechświatem nazywany jest horyzontem zdarzeń. Nie wiadomo co to jest, jakie procesy w nim zachodzą. Dla naukowców „horyzont zdarzeń” oznacza termin naukowy. Pisarz ma prawo go rozumieć jako swoistą metaforę miejsca leżącego poza czasem i przestrzenią, również w sensie filozoficznym.