– Gdyby nie pracująca żona, to nie wiem, czy byśmy przetrwali – żali się Francis Goreux. A przecież gospodaruje na stu hektarach pod Brukselą i jego dochód z uprawy pszenicy, buraków cukrowych, lnu, ziemniaków wraz dopłatami bezpośrednimi z Unii Europejskiej, a przed opodatkowaniem, dochodzi do 33 tys. euro rocznie.
W Belgii przeciętne gospodarstwo ma 40–50 ha. Przed 20 laty było sto tysięcy rolników gospodarujących średnio na 20 ha. Od tego czasu ich liczba spadła o jedną trzecią – mówi ekspert Federacji Walońskiego Rolnictwa Alain Masure. Bez unijnej polityki byłoby parę razy mniej. Zostaliby najbardziej przedsiębiorczy, gospodarujący na dużej powierzchni. Dobrze stoją ci, którzy dorabiają do produkcji mleka wytwarzaniem serów czy lodów albo hodowlą świń czy kurczaków. Tej ostatniej się nie ogranicza, bo nie ma do niej dotacji. Kłopot sprawiają tylko obostrzenia związane z ochroną środowiska.
Francis Goreux uważa, że bez unijnych dopłat wszyscy by zbankrutowali. I kto by żywił Europę? Amerykanie i Australijczycy. Wysokość dopłat obliczono 10 lat temu na podstawie średniej produkcji z lat 1987–91. W tym regionie Belgii średnia plonów wynosiła 6 ton/ha i Goreux za tyle dostaje, mimo że dziś ma 8 ton/ha.
Zawiły system
Filarem WPR były zawsze gwarantowane ceny minimalne lub tzw. docelowe, jakie powinien uzyskiwać rolnik. Cła i opłaty graniczne chroniły rynek i zrównywały ceny importu z obowiązującymi w Unii, a dopłaty do eksportu umożliwiały wypychanie nadwyżek mimo niższych cen na rynkach światowych. Od 10 lat coraz większego znaczenia nabierają dopłaty bezpośrednie, które w budżecie unijnym stanowią już ponad 60 proc. wydatków rolnych. Te wydatki pochłaniają dziś połowę wspólnego budżetu. Na 2002 r.