Ten, kto dwadzieścia tysięcy lat temu namalował byka na ścianie pieczary, nie był artystą, lecz szamanem. Miał władzę nad rytuałem i plemiennymi tajemnicami, ale nie nad naturą. Sporządzony przez niego wizerunek miał moc magiczną. Budził nabożny lęk, bo w odróżnieniu do prawdziwego byka nie można go było zabić. Mógł stać się totemem, znakiem tożsamości grupowej i zarazem stanowił tabu – tylko szaman mógł go namalować, bo tylko on wiedział, jak okiełznać tkwiące w obrazie demony lub sprawić, że obraz stał się ciałem. Jeszcze w Grecji opowiadano, że wielki filozof swymi czarodziejskimi praktykami ożywił w Efezie wizerunek Hekate. Bogini uśmiechnęła się do niego.
Być może rzeczywiście miał taką władzę. W końcu greccy bogowie byli zbyt bliscy ludzkim namiętnościom, by móc długo wytrzymać w kamiennym bezruchu. Byli dumni, groźni, ale też zdolni do śmiechu i autoironii. Gdy kulawy Hefajstos przyłapał swą żonę Afrodytę w łóżku z Aresem, to spętanych wystawił na pośmiewisko. Ale od śmiechu bogów tylko krok do śmiechu z bogów. Dlatego w większości religii bogowie rzadko się uśmiechają. Może z wyjątkiem Buddy, ale Budda nie jest bogiem, tylko człowiekiem, który osiągnął stan doskonałości – nirwany – boskiego zespolenia z naturą.
Racjonalnie myślący filozofowie greccy byli jednak sceptyczni, czy ich koledze rzeczywiście udało się ożywić obraz. W końcu obraz jest tylko nieudolnym odbiciem rzeczywistości, twierdził Platon. Człowiek przypomina mieszkańca groty, odwróconego plecami do oświetlonego wejścia. Widzi na ścianie jedynie cień, własny i przedmiotów przenoszonych przed wejściem. Nie potrafi odróżnić, które są żywe, a które są kukłami, a cień rzucany na ścianę uważa za rzeczywistość.