Archiwum Polityki

O stosunku owcy z wilkiem

Ciągle nie mogę znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego nikt w szkole nie uczył nas prawa. W społeczeństwie wiejskim, rozproszonym, kiedy sąsiad żyje z dala od sąsiada, prawo i prawnicy nie muszą wkraczać w nasze codzienne życie. Kiedy jest mało zależności, relacje między ludźmi reguluje zdrowy rozsądek i sumienie (może w odwrotnej kolejności – sumienie powinno być pierwsze). Wyznając wspólne zasady możemy jakoś sami się ułożyć i nie trzeba ani kodeksu, ani adwokatów, ani sądu. Gorzej, kiedy jest nas coraz więcej, na coraz ciaśniejszej ziemi i musimy ze sobą współdziałać. Jak wtedy dochodzić sprawiedliwości? Bez adwokatów i sądu nie da rady.

Spotkałem niedawno urzędnika zajmującego się problematyką prawną w jednym z krajów Unii i usłyszałem zadziwiające zdanie dotyczące pogranicza prawa i polityki. Mój rozmówca działał w obszarze ochrony własności intelektualnej, która w jego kraju obejmuje w takim samym stopniu dzieła sztuki (a więc prawa autorów), jak i dzieła nauki i techniki, a więc przede wszystkim wynalazki.

Wiadomo, że wynalazki, podobnie jak dzieła sztuki, są w większości do niczego niepotrzebne i nie budzą niczyjego pożądania, ale na zasadzie wyjątku niektóre twory umysłu (czy jak prawnik powie – intelektu) mają wartość całej góry złota. Wokół takich wynalazków czy utworów, które – czytane, oglądane lub słuchane powszechnie – warte są wielkie pieniędze, tworzy się natychmiast ostra gra interesów. Każdy z uczestników tej gry chce wziąć dla siebie jak najwięcej. Tak jest w wypadku utworów w mojej audiowizualnej branży, na styku producenta, twórcy i sprzedawcy utworu, przy czym sprzedawca jest hurtownikiem i pozostaje w konflikcie z detalistą, który dane dzieło prezentuje na antenie, w sali czy na ladzie sklepu.

Polityka 9.2002 (2339) z dnia 02.03.2002; Zanussi; s. 97
Reklama