Archiwum Polityki

Co w Paryżu piszczy

Nie ma jakoś Francja szczęścia do polskich komentatorów dziejących się w niej wydarzeń. Po bardzo dziwnych opisach rozruchów na przedmieściach, w których upatrywano bez mała imigracyjnej czy wręcz islamskiej rewolucji, przyszła kolej na obecne manifestacje. Są one rzeczywiście masowe, a strajki ogarniają coraz to nowe dziedziny życia społecznego i ekonomicznego. O co w nich chodzi? Wbrew uproszczeniom naszych mediów rzecz rozpatrywać należy na paru przynajmniej płaszczyznach.

Bezpośrednią iskrą na prochy, czy może raczej pretekstem, okazał się tak zwany „kontrakt pierwszego zatrudnienia”. Co to za zwierzę? Otóż francuski pracodawca oferując komuś etat ponosi bardzo duże koszta dodatkowe charges patronales, czyli w dosłownym tłumaczeniu „obciążenia pracodawcze”. Składają się na nie ubezpieczenia, wpłaty emerytalne, dodatki rodzinne etc. (na moim kontrakcie jest takich rubryk siedemnaście). Powoduje to, iż pracownik dostający pensję np. 3 tys. euro w rzeczywistości kosztuje pracodawcę półtora raza tyle. Co więcej, raz zatrudnionego pracownika pozbyć się jest niesłychanie trudno. Trzeba mu udowodnić konkretne, poważne przewinienie, tzw. błąd zawodowy. W innym przypadku zaprotestują związki zawodowe, a sprawa w sądach pracy może trwać latami, podczas których zatrudniający będzie płacił pozywającemu go pobory, włącznie z charges patronales. Zniechęca to skutecznie potencjalnych pracodawców do tworzenia nowych miejsc pracy. Zamiast tego uciekają się do płatnych grosze stażów, ćwierćetatów, prac zleconych etc.

Żeby zmienić ten stan rzeczy, zaproponował rząd właśnie osławiony kontrakt pierwszego zatrudnienia. Nowo zatrudniony, na pierwszy swój etat, uzyskuje godziwe wynagrodzenie (co najmniej obowiązującą miesięczną pensję minimalną 1357 euro brutto), wszelkie przywileje społeczne i gwarancję zasiłku dla bezrobotnych w przypadku utraty pracy.

Polityka 14.2006 (2549) z dnia 08.04.2006; Stomma; s. 111
Reklama