Nowa superprodukcja braci Wachowskich „V jak Vendetta” jest chyba pierwszym tak ostentacyjnie anarchistycznym filmem od czasu „Zabriskie point” Antonioniego. Futurystyczny komiks słynnych twórców trylogii „Matrix” kończy się nawet podobnie, bo równie zaskakującą i piękną sekwencją wysadzenia w powietrze symbolu mieszczańskiej władzy. Nie jest to co prawda wystawna willa burżujów zmiatana z powierzchni ziemi w rytm psychodelicznej muzyki Pink Floyd, tylko brytyjski parlament walący się w gruzy przy dźwiękach klasycznej symfonii, niemniej sens zostaje zachowany. Chodzi o wyrażenie nienawiści do zwyrodniałej demokracji i o potępienie egoistycznych rządów krwiożerczych kapitalistów, którzy w imię partykularnych interesów niszczą ducha wolności i zamieniają kraj w totalitarne państwo. Wachowscy, którzy tym razem ograniczyli się do napisania scenariusza na podstawie ilustrowanej powieści Alana Moore’a i Davida Lloyda z 1981 r. oraz do wyprodukowania widowiskowego filmu (reżyserii podjął się ich przyjaciel James McTeigue), podeszli do tematu z taką samą powagą jak ślepo zapatrzony w rewolucję dzieci-kwiatów włoski mistrz. Aby wzmocnić wrażenie autentyzmu i podkreślić aktualność bajki o terrorystach działających w słusznej sprawie, bracia odwołali się nawet do historii, przypominając w prologu „V jak Vendetta” heroiczny wyczyn Guya Fawkesa, legendarnego zamachowca, który 5 listopada 1605 r. próbował wysadzić w powietrze Izbę Lordów, mszcząc się w ten sposób za prześladowania katolików w Anglii. Niestety, ich osadzona w niedalekiej przyszłości fabuła o ekstremiście ukrywającym się pod maską dawnego mściciela, który niczym hrabia Monte Christo walczy dzielnie z reżimem skorumpowanego kanclerza, nie nabrała przez to cech prawdopodobieństwa i przed kompletną klapą ratuje ją tylko przyzwoita gra i wybitna uroda Natalie Portman.