Dziwna była prezydentura Lecha Kaczyńskiego przez jej pierwsze sto dni. Może dlatego, że odległa od zapowiedzi z kampanii wyborczej. Kaczyński deklarował, że będzie bardzo aktywny w polityce wewnętrznej i dawał do zrozumienia, że za granicę nie będzie wojażował tak często jak poprzednik. Okazało się jednak, że zaskakująco często składa zagraniczne wizyty – w sumie 10 w ciągu stu pierwszych dni; zaś na niwie krajowej dorobek ma bardzo skromny. Jedno posiedzenie Rady Gabinetowej, jedno lakoniczne i raczej zbędne orędzie w telewizji i kilka politycznych konsultacji, z których żadna nie przyniosła już nie tyle przełomu, ale nawet poprawienia atmosfery. Nie proponuje własnych projektów ustaw, choć to w deklaracji wyborczej zapowiadał, a ustawy o likwidacji WSI niejako przejął pod swą pieczę w momencie, kiedy w rządzie zaistniały kontrowersje co do podległości nowych służb. Nie występuje przed Sejmem, a to też obiecywał.
Zapewniał Lech Kaczyński, że będzie bardzo uważnie nadzorował procedurę przyznawania odznaczeń, aby uniknąć wpadek, jakie, jego zdaniem, zdarzały się Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, a tu nagle afera z Krzyżem Zesłańców Sybiru dla Wojciecha Jaruzelskiego. Kandydat PiS na prezydenta stwierdzał, że zgromadzi w swojej Kancelarii urzędników najlepszych z najlepszych, a tymczasem to właśnie obsługa kancelaryjna okazuje się bodaj najsłabszym ogniwem jego prezydentury.
Jedna spełniona obietnica
Jednego Lech Kaczyński lojalnie nie obiecywał: tego, że będzie prowadził politykę niezależną od Prawa i Sprawiedliwości i jego szefa, a swojego brata – i tu dotrzymuje słowa. Jest w wyraźnej defensywie, nie inicjuje działań, ale je kończy, i to wówczas, kiedy i tak wszystko jest już skończone.
Tak było choćby podczas ostatniego spotkania z liderami Platformy Obywatelskiej, w czasie którego miał ich namówić na wcześniejsze wybory.