Propozycja, by zajęcia z religii lub etyki były obowiązkowe dla wszystkich uczniów, przeszła niemal bez echa. (Dotychczas szkoły miały zapewnić dzieciom niechodzącym na religię inne zajęcia, choćby z matematyki. Często religię po prostu ustawiano w grafiku na pierwszej lub ostatniej lekcji, by dzieci chodziły później do szkoły lub wcześniej wychodziły). Może z powodu tempa, w jakim toczyły się sprawy. Propozycję zgłosił Episkopat, a już kilka godzin później minister edukacji Michał Seweryński zapewniał, że strona rządowa rozpocznie prace nad projektem. Najpierw minister spraw wewnętrznych Ludwik Dorn mówił, że rząd się przychyla, ale powinno dojść do szerokiej społecznej dyskusji. Zaraz potem minister Seweryński obiecał, że rzecz „można zrealizować jak najszybciej” i o dyskusji nie było już mowy.
Teoretycznie wszystko jest w porządku. Nadal istniała będzie alternatywa: religia albo etyka. Nikt nikogo nie zmusza. Jednak 15 lat doświadczeń szkolnej katechezy wskazuje, że jest to alternatywa pozorna. Na etykę chodzi około 1 proc. uczniów. Nie ma podręczników, nie ma wykładowców. Prof. Magdalena Środa, która od 10 lat prowadzi podyplomowe studium nauczycieli etyki przy Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego, twierdzi, że z roku na rok jest coraz mniej absolwentów – szkoły ich nie potrzebują. Teraz siłą rzeczy odpadnie główny argument: nie ma etyki, bo nie ma chętnych. Chętni będą ci, którzy na religię nie chodzą. Dziś stanowią niechciany margines, z którym nie bardzo wiadomo, co zrobić.
Gdy projekt wejdzie w życie, zmienią się w margines uciążliwy, z którym zrobić coś trzeba. Posłużę się przykładem z własnego podwórka. Moja córka chodzi do małej prywatnej szkoły.