Zgoda, więcej wiemy, niż zdołamy zrozumieć. Ciągle jednak wraca do mnie scena z anegdoty: siedzi facet przy stole i marszcząc czółko wodzi długopisem po papierze.
– Co ty właściwie robisz? – pyta znajomek.
– Piszę list.
– Przecież ty nie umiesz pisać.
– A ten, do którego piszę, umie czytać?
Przypomina mi się ów mozół, kiedy ze wszystkich stron słyszę jęki: Przegraliśmy bitwę o pamięć! Nie wiedziałem, że gdzieś w pobliżu toczy się bitwa – ziemię zryły okopy i zamaskowane stanowiska strzeleckie, komandosi w obronie pamięci co chwila ruszają do ataku, spadając jak Grom z niejasnego nieba. Nie tylko niebo jest niejasne, kampania również. O co bowiem chodzi walczącym? Ano, chyba o to, by jeszcze raz poprawić historię. Przy okazji poprawiając sobie samopoczucie. Zabieg nie jest łatwy: żyją świadkowie wydarzeń. Nie każdy z nich dotknięty jest dobrodziejstwem amnezji. Mojżesz miał lżej – mógł wodzić swój lud po bezdrożach, aż wymarli ci, co pamiętali: w Egipcie nie było tak źle pod faraońskim jarzmem.
Porównanie jest niestosowne – co tam Egipt i pustynny piach, nam idzie o beatyfikację panny „S”, przywołanie jej wdzięków i powabów z czasów debiutu, bo młodym nie kojarzy się z tamtym heroicznym zrywem, lecz z podbródkiem, wobec którego nawet Tymochowicz był bezradny, z posadowym krzątalstwem, wystawianiem rachunków za wczorajsze zasługi. Czy tę bitwę o pamięć po nieboszczce da się wygrać? Wtedy, w tamtej epoce, patrząc na manifestujące tłumy mało kto zadawał sobie pytanie, jakiej Polski chcą tacy działacze jak Świtoń, tacy prałaci jak Jankowski, tacy miłośnicy bliźniego jak Macierewicz. Czy rzeczywiście wielomilionowym sympatykom ruchu odpowiadała wizja żwirowiska, bursztynowego ołtarza, grzebania w teczkach ubecji?