Tony Blair budzi podziw Leszka Millera, ale na pewno nie posłużyłby się publicznie metaforą mieszającą seks z polityką. Zaczął bowiem świetnie, i tak samo chciałby finiszować, zresztą możliwie jak najpóźniej. Ale z tym może mieć kłopoty. Brytyjczycy narzekają na elitę władzy prawie tak jak Polacy, a w partii pojawił się groźny konkurent do przywództwa – kanclerz skarbu Gordon Brown.
Blair wszedł do polityki, gdy jego formacji szło fatalnie. Labour Party, odsunięta przez wyborców od rządów w 1979 r., popadła w chaos rozdzierana walkami frakcyjnymi między starą socjalistyczną gwardią a młodszymi radykałami sympatyzującymi z trockizmem. Do wyborów 1983 r. Labour poszła z programem radykałów: zapewnić pełne zatrudnienie, wypisać się z EWG, poprzedniczki Unii Europejskiej, ogłosić jednostronnie rozbrojenie nuklearne. Jeden z ówczesnych działaczy Labour nazwał ten program najdłuższym w historii listem samobójcy. Lewica przegrała sromotnie z konserwatystami pani Thatcher, ale Blair, z ośmioletnim stażem członkowskim w Labour, zdobył mandat w okręgu Sedgefield.
Upokorzenie
Rok wcześniej ćwiczył na sucho: partia wysunęła go jako kandydata w wyborach uzupełniających w okręgu nie do wygrania. Wtedy nie używał jeszcze zdrobniałej formy swego imienia (Tony, Antek – od Anthony) i nie radził się specjalistów od marketingu politycznego, przezywanych kręgarzami (spin doctors). Ale przegrana z konserwatystą musiała go mniej zaboleć niż upokorzenie przez własnych partyjnych towarzyszy po wygranej w Sedgefield. Na powyborczym wiecu radykałowie napiętnowali Blaira jako zdrajcę sprawy socjalizmu. Przełknął zniewagi w milczeniu i zabrał się do dzieła.