Dlaczego syjoniści, dążący do stworzenia państwa żydowskiego, odrzucili ofertę, by założyć je choćby w Ugandzie? To pytanie zadał w 1906 r. lord Arthur Balfour syjoniście Chaimowi Weizmannowi. Obaj mieli odegrać kluczową rolę w najnowszej historii Bliskiego Wschodu. – Panie Balfour – odpowiedział Weizmann – gdyby zaproponowano panu Paryż zamiast Londynu, wziąłby pan? – Ale Londyn jest nasz! – odparł Anglik. – A Jerozolima była nasza, kiedy Londyn był jeszcze mokradłem – zripostował Weizmann. Nie dodał, że w Jerozolimie i całej Palestynie mieszka garstka Żydów. Większość mieli tam wówczas Arabowie, choć i tych było niewielu – kraj był wyludniony i zacofany. Stąd brały się zarzuty, że syjoniści – żydowska odmiana nowoczesnych ruchów narodowowyzwoleńczych – chcą osiedlić naród bez ziemi (to znaczy Żydów) na ziemi bez narodu (czyli w Palestynie). W rzeczywistości syjonizm liczył się z palestyńskimi realiami. Liczył, że zdobędzie zaufanie Brytyjczyków, a potem będzie stopniowo i ostrożnie dążył do celu: zmiany proporcji ludnościowych na swoją korzyść i odrodzenia języka hebrajskiego, ale tak, by nie sprowokować Arabów. Kiedy to się uda, można będzie pomyśleć o własnym państwie.
Wielbłąd wchodzi do namiotu
Weizmann lubił tę ewolucyjną taktykę opisywać metaforą o wielbłądzie i namiocie: „Wielbłąd wpierw wsuwa jedną nogę do namiotu, a potem wślizguje się do środka. Tak właśnie musimy postępować: unikać ostrych kantów”. Niestety, nie zdołano ich uniknąć.
Żydzi zaczęli napływać do Palestyny pod koniec XIX w. Szukali schronienia przed ówczesnymi pogromami i prześladowaniami, jak to już nieraz w ich historii bywało.