W gruncie rzeczy Manu Chao jest kolejnym bohaterem całkiem długiej historii, której początki sięgają przełomu lat 50. i 60., kiedy w Ameryce rodził się polityczny folk o wyraźnie lewicowym charakterze. „Pieśni protestu” śpiewane wtedy przez Pete’a Seegera, Phila Ochsa, Joan Baez i debiutującego Boba Dylana nie pozostawiały wątpliwości: racja nie leży po stronie władzy, rację mają działacze antyrasistowscy i pacyfiści występujący przeciwko wyścigowi zbrojeń. W konflikcie Czarnych z Białymi trzeba bronić Czarnych, w sporze robotników z pracodawcami trzeba brać stronę robotników.
Taka postawa miała wiele wspólnego z klasyczną, marksistowską lewicowością, ale niedługo potem rozpoczęła się epopeja progresywnego rocka sprzymierzonego z ruchem młodzieżowej kontestacji, którego liderzy chętnie przywoływali hasła anarchistyczne, odkryte na nowo przez rewoltę paryskiego maja 1968 r., a wcześniej jeszcze przez amerykański Free Speech Movement, ruch studencki zainicjowany na Uniwersytecie w Berkeley w 1963 r. Nic dziwnego zatem, że Frank Zappa z zespołem Mothers of Invention szydził z konserwatywnych mass mediów i urządzał happeningowe prowokacje antymilitarne, a John Lennon, już po rozstaniu z Beatlesami, nawoływał w słynnej piosence: „władza dla ludu, natychmiast!”. O ile Seeger mógł dawniej uchodzić za sympatyka komunistów (choć sam z komunizmem raczej się nie utożsamiał), to już Zappa, awangardowi rockmani nowojorscy czy parodiujący amerykański hymn Jimi Hendrix wydawali się o wiele bardziej nieobliczalni i trudniejsi do zaszufladkowania.
Etos rockmana
Pod koniec lat 60. wykrystalizował się specyficzny etos rockmana, na który składać się miał radykalnie luźny styl życia oraz manifestowanie swojej niechęci do establishmentu.