Kawę dawano w salonie u Aleksandrostwa Rajchmanów. To była szczytowa nobilitacja. Kto tam nie bywał, nie liczył się – kwiat artystów, dziennikarzy, okraszony mocno arystokracją. Przy czarnej kawie tedy postanowiono wybudować w Warszawie gmach filharmonii: w biednym kraju, pod trzema zaborami. Inicjatywę poparł książę Stefan Lubomirski, Maurycy Zamoyski, Władysław Tyszkiewicz i baron Leopold Kronenberg, który ofiarował na ten cel parcelę dużej wartości. Rosjan dało się ubłagać co do tego pomysłu. Zaczęto zbierać pieniądze. Dyrektorem muzycznym został Emil Młynarski. Warszawa wstrzymała oddech.
Sensacja goniła zresztą sensację. Paderewski właśnie pojął za żonę baronową Górską, a Ludwik Solski młodszą o 20 lat pannę Poświkównę. Jeszcze budynek nie stał, a już w maju 1901 r. zaczęto się bić o bilety. Wreszcie w jesieni dwa wielkie otwarcia: hotelu Bristol i Filharmonii. Warszawa oszalała. „Najtrudniejszą obecnie rzeczą w mieście jest nie mówić o Filharmonii” – pisał „Kurier Świąteczny”. Bo też było o czym. Dzisiejszy budynek Filharmonii to niestety biedna kuzynka tamtej – kopulastej, wspaniałej, pełnej balkonów, lodżii, kolumienek, stiuków, wieżyczek, gzymsów, sterczyn, portali. Spływającej złoceniami. Pięknej dostojnie. To był wtedy prawie drapacz chmur ta Filharmonia. Z dachu można było obejrzeć domki podwarszawskiego Mokotowa i chaty na polach, gdzie dziś Stadion Dziesięciolecia. Warszawę niziutką.
5 listopada odbyła się niesamowita gala. Grano wyłącznie muzykę polską, w tym „Bajkę” Moniuszki, która w wiele dziesiątków lat później była i dla mnie, porażonej z zachwytu, pierwszym w życiu utworem usłyszanym w Narodowej. Grał Paderewski. Bisował bez końca, do północy. Potem baron Kronenberg zaprosił do siebie na ucztę pięciuset najświetniejszych gości.