Stary fotograf z Chelsea na południu Manhattanu żałuje, że Ameryka to rozwarstwiony, wielokulturowy kraj. Przeżarty tanim marketingiem. Nie ma nawet sposobu, żeby wspólnym rytuałem wyrazić żal po zmarłych. Nawet teraz, tak jak w przypadku zaginionych zwierząt domowych, kursów jasnowidzenia dla każdego, anonsów nowego klubu nocnego, ofiary masowej zbrodni prezentowane są za pomocą tanich kolorowych kserokopii.
Ulice Nowego Jorku pełne są ulotek ze skopiowanymi fotografiami tych, którzy 11 września nie wrócili do domu. „Szukamy syna, córki, męża, narzeczonej. Potrzebujemy Twojej pomocy” – wołają ze ścian budynków rozpaczliwe anonse.
Zaczęło się od rzecznego nabrzeża nr 94 przy 57 ulicy, gdzie powstało Centrum Pomocy dla Rodzin Ofiar, uniwersyteckiego Union Square, szpitala św. Wincentego w Greenwich Village, okolic metra na Times Square. Potem opisane szczegółowo twarze zaginionych wylały się na całe miasto.
„Każdy z przechodniów – napisał ktoś w „New York Timesie” – przywiązuje się szczególnie do jednej osoby, jednej twarzy, co nie jest trudne, bo przyciąga ona wzrok zza każdego rogu”. Jeśli chodzi o mnie – moim człowiekiem został Mark Rasweiler, starszy uśmiechnięty mężczyzna. Jego plakat pojawił się na ulicy jako jeden z pierwszych. Rodzina przygotowała go już we wtorek po południu. Ponieważ córka pracowała w firmie graficznej – nie było problemu z rozlepieniem pięciuset egzemplarzy. Marka Rasweilera traktuję już jak starego kumpla.
Pierwsze ulotki pokazywały zaginionych sfotografowanych w sytuacjach domowych. W najlepszych wydaniach. Roześmianych, zadowolonych. Josephine znad różowego urodzinowego tortu ze świeczkami. Brzuchaty Peter w stroju golfowym.