Różnica polega nie tylko na tym, że amerykański kongresmen został już prawomocnie skazany na 8 lat więzienia za branie łapówek, a skazujący wyrok w sprawie posłanki Hojarskiej oskarżanej o sfałszowanie dokumentu urzędowego jeszcze się nie uprawomocnił i może ulec zmianie. Istota rzeczy tkwi w odmiennych w każdym z tych państw rozwiązaniach prawnych i to o konstytucyjnym charakterze.
Konstytucja USA z 1787 r. przewiduje (w art. 1 pkt 5), że każda z izb Kongresu może karać swoich członków za zachowanie naruszające porządek publiczny oraz większością 2/3 wykluczać ich ze swojego grona.
Polski parlament takich możliwości nie posiada. Zarówno przedwojenna konstytucja z 1921 r., jak obecna z 1997 r. przyjęły powszechną na naszym kontynencie wśród państw demokratycznych zasadę mandatu wolnego. Oznacza ona, iż poseł (również senator) jest przedstawicielem całego narodu, nie tylko swych bezpośrednich wyborców lub obywateli mieszkających w jego okręgu wyborczym. Nie odpowiada więc za swoje działania przed tymi, którzy na niego głosowali lub głosować mogli. Nie istnieje żaden mechanizm odwołania go z parlamentu przed końcem kadencji, czy to w rezultacie głosowania przeprowadzanego z udziałem wyborców, czy to decyzji podjętej przez ich kolegów-posłów.
Pod rządami konstytucji PRL z 1952 r. sytuacja była – przynajmniej formalnie – odmienna. Mandat poselski, zgodnie z ideałami ustrojowymi socjalizmu, miał mieć charakter imperatywny. Poseł był, konstytucyjnie rzecz biorąc, przedstawicielem swoich wyborców i ponosił przed nimi odpowiedzialność. W pewnym okresie obowiązujące u nas przepisy przewidywały możliwość odwołania posła w rezultacie procedury będącej w znacznej mierze odwrotnością wyboru. Lecz zarazem prawo dopuszczało możliwość odebrania posłowi mandatu w trybie głosowania sejmowego.