Zwrot ku euroatlantyckim strukturom bezpieczeństwa, formalnie przyjęty i realizowany od początku poprzedniej dekady, stworzył apetyt na jak najszybsze dostosowanie polskich sił zbrojnych do technicznego poziomu przyszłych sojuszników. Już w początkowych kontaktach z przedstawicielami zachodnich rządów i armii pojawiły się pytania o możliwość wprowadzenia do naszego uzbrojenia nowoczesnych samolotów. Siły lotnicze dowiodły w czasie Pustynnej Burzy, że są decydującym orężem we współczesnej wojnie. Nowoczesny zachodni samolot byłby najlepszym, namacalnym dowodem trwałości naszych nowych związków wojskowo-strategicznych. Niepewność co do kierunku polityki niegdyś Związku Radzieckiego, a potem niestabilnej i groźnej Rosji, kazała szukać zarówno wojskowo-materialnych, jak i symbolicznych środków zaradczych. Amerykański samolot bojowy – bo tylko taki wchodził wtedy w grę – wydawał się najlepszym rozwiązaniem.
Pamiętam poufny briefing w sprawie ogólnych warunków uzyskania samolotów F-16, zorganizowany w podziemiach Pentagonu w 1993 r. przy okazji wizyty delegacji MON. Przedstawiono nam orientacyjne ceny, warunki techniczne i organizacyjne, przybliżone koszty eksploatacyjne. Kolorowe materiały techniczne, uderzająca otwartość, serdeczne podejście i jakże gorzka natychmiastowa konstatacja – nas na to nie stać! Słuchałem z podziwem ministra Milewskiego, który bez wahania postawił pytanie o leasing używanych maszyn; ostrożna, ale pozytywna odpowiedź wydawała się otwierać bramy do raju.
Nie tu miejsce na szczegółowe roztrząsanie, dlaczego nie udało się zrealizować idei wypożyczenia używanych samolotów dla polskich lotników. Niektórzy ciągle jeszcze wierzyli w technikę radziecką, inni bali się po prostu podejmować decyzje.