Kazimierz Koszewski jest dziś leśniczym bez lasu. Zatrzymuje się przed każdym pochylonym, sterczącym wśród połamanych kikutów, wygiętym nienaturalnie drzewem. Przetrwa? Czy załamie się, kiedy spadnie śnieg? Tamtego dnia tuż przed burzą wrócił do domu zjeść drugie śniadanie. Miał złe przeczucia. Nie pamięta, żeby w lesie kiedykolwiek była taka cisza, a leśniczym w Pogubiu Średnim jest już dziewiętnaście lat. Wspomina: – Żona uspokajała: burza bokiem przejdzie, u nas padać nie będzie, czujesz jak gorąco? Pięć minut później zaczął narastać huk. W jednej chwili zrobiło się ciemno jak w nocy. Lunął deszcz i grad na raz, ale padał nie z góry na dół, ale poziomo. Padał to złe słowo, parł i ścinał drzewa stojące mu na drodze. Po dziesięciu minutach, może kwadransie zaświeciło słońce, odsłoniło las. Stałem na drodze. Przypomniał mi się film o meteorycie tunguskim. Tajga po jego uderzeniu wyglądała tak jak teraz mój las.
Koszewski nie widział zwierząt przed katastrofą. Jeden z jego kolegów, też leśnik, widział. Opowiadał, jak pięć minut przed huraganem szły zgodnie obok siebie łoś, jeleń sarna, zając, dzik; wyszły z lasu i stanęły na polanie. Jakby je Pan Bóg wezwał do apelu.
Burza zaczęła się kilkadziesiąt kilometrów na południe od Pisza i posuwała się na północ pasem szerokości od kilku do kilkudziesięciu kilometrów. Impet straciła po jakichś 130 km pod Orzyszem. Nie wiadomo, jakim cudem nie zabiła ludzi. Tylko las.
Tykanie bomby
Kilka dni przedtem na zebraniu sztabu antykryzysowego w Piszu Zbigniew Meres, emerytowany generał pożarnictwa, opowiadał, jak palił się las w Kuźni Raciborskiej. Zaczęło się prawdopodobnie od jednej iskry – spod koła pędzącego pociągu. Był koniec sierpnia, trzydziestostopniowy upał, wiał silny wiatr.