Niezapowiedziane urlopy lekarzy, odwołane zabiegi, zamknięte poradnie – czy taka czeka nas poświąteczna codzienność w publicznej służbie zdrowia? Protestujący medycy nie chcą czekać do jesieni na 30-proc. podwyżkę, którą obiecał im w Wielkim Tygodniu minister Religa. Chcą jej natychmiast, domagają się też, by objęła okres od początku 2006 r.
Nauczeni złą praktyką wielu poprzednich rządów, które – mimo zapowiedzi i obietnic – dopuszczały do płacowej degradacji służby zdrowia – powiedzieli stanowczo „dość”. I trudno obok ich determinacji przejść obojętnie. Ostatnie lata sporo zmieniły w szpitalach, ale niewiele w płacach. Owszem, tu i ówdzie zwiększyły się możliwości dodatkowego zarobkowania, wprowadzono nowe formy zatrudnienia (zamiast etatów – kontrakty), ale większość lekarzy i pielęgniarek wciąż zarabia zbyt mało, by wyżyć z jednego etatu. Sytuacja, w której lekarz po 20 latach pracy pracując na pełnym etacie (160 godzin) jest w stanie zarobić 1500 zł miesięcznie, zakrawa w Unii Europejskiej na kpinę.
Wszystkie po kolei ekipy rządzące przyłożyły rękę do pauperyzacji służby zdrowia. Ale obecna grzeszy jakby podwójnie. Realizację złożonej przez PiS przed wyborami obietnicy podwyższenia nakładów na lecznictwo do 6 proc. PKB znów odkłada się na kolejne lata, zaś pieniądze podatników rozmienia na polityczne błyskotki. Pod naciskiem górników zaakceptowano ustawę emerytalną, która wyssie z budżetu dziesiątki miliardów złotych, w tym roku przyznano becikowe (610 mln), będą kosztowne dotacje do paliwa dla rolników itd. A co z kryzysem w ochronie zdrowia? Czy jedynym środkiem zaradczym ma być postraszenie lekarzy, że rząd weźmie ich w kamasze (co tylko wzmaga nieufność i rodzi bunt)?
Służba zdrowia nie chce już dłużej spadać na koniec kolejki upominających się o pieniądze.