W PRL zawodówki kwitły. W takim podwarszawskim Międzylesiu uczniowie po skończeniu zasadniczej szkoły zawodowej przechodzili do fabryki, którą mieli za ścianą. Pracowali tam również ojcowie wielu z nich. Bo ta zawodówka, jak i wszystkie inne, cedowała zawodowy los rodziców-robotników na ich dzieci. Dla synów chłopów z wiosek za Międzylesiem szkoła była nawet awansem: od skiby do maszyny.
Ogólniaki były przez masy absolwentów podstawówek omijane jako niedające zawodu i dobre raczej dla panienek i maminsynków z miasta. I tak dorobiliśmy się jednego z najniższych w Europie wskaźników obywateli ze średnim wykształceniem, co nikomu nie przeszkadzało. W kształceniu robotnika przesadne łamanie głowy nad poezją powyżej Konopnickiej wydawało się zbędne. Po co tynkarzowi Wielka Improwizacja? Czyż nie lepiej nauczyć młodych ludzi pewnych umiejętności, by czuli się fachowcami w jakiejś nawet prostej i łatwej dziedzinie? – pisała przed kilkoma laty Agnieszka Tomczyk z Tomaszowa Mazowieckiego w liście do „Polityki”. Likwidacja zawodówek to ogromny błąd – dodawała.
Zawodówek nikt odgórnie nie zamykał. Wszelkie placówki oświatowe są trudne do zlikwidowania, bo ich personel nie pozbawi się przecież miejsc pracy bez oporu, władze oświatowe nie będą zachwycone ewentualnymi bezrobotnymi, kuratorium – uszczupleniem stanu posiadania. Szkoły cechuje inercja. Jak są jakieś, to na ogół są takie latami. Produkowała któraś stolarzy, mimo że okolice już były zapchane stolarzami, to robiła to dalej, mimo biadoleń, że kształcenie trzeba dostosować do rynku pracy. Kształciły w 400 zawodach, to dalej tak uczą, mimo że listę oficjalnych zawodów w Polsce ustalono na 200. I tak sobie pomału szło, aż od początku lat 90. zawodówki zaczęły znikać albo się odchudzać.