Nauczyciel przyjezdny chcąc nie chcąc tworzy barierę z otoczeniem, mówi po pańsku, bo po pańsku myśli: Proszę państwa, z przykrością stwierdzam, iż dzieci nie przykładają się do nauki. Zamiast: Słuchojcie, dajcie z kija, przeczepcie dzeciom portki, bo wyczymać nie idzie.
Można było nie słuchać gadki cepra, kiedy kapitałem młodych Podhalan była ojcowizna, kiedy z owczo-serowego biznesu rosły chałupy i jeszcze w każdej wielodzietnej gazdówce starczało na strój góralski dla gnojków po 5 tys. zł. Dziś do prosperity prowadzi wiedza. Tymczasem Podhale przoduje pod względem liczby absolwentów szkół podstawowych i zawodówek (odsetek osób z wyższym wykształceniem w regionie to 6,46 proc. w stosunku do 16,4 proc. z województwie małopolskim). Rodzice czują potrzebę zmian, chcą dogonić miasto, więc powierzają edukację dzieci szkolnym profesjonalistom. – Skutek jest taki, że belfer, który góralszczyzny nie czuje, zwalcza ją na własną rękę – mówi Krzysztof Kudłaty, góral, nauczyciel historii w gimnazjum w Zębie. – Rosną nam rozdarte językowo dzieci. Realnie ani na sto procent wsiowe, ale też jeszcze nie miejskie. I coraz mniej jest buntowników, takich jak znany mi, chowany przez dziadka bacę, uczeń, który na lekcji stwierdzał: Ja panu tego po polsku ni powim.
Kudłaty dał się złamać: – No, to opowiadaj, synuś, tak jako umiś.