3 listopada 1975 r. królowa Elżbieta II odwiedziła szkocką miejscowość Dyce koło Aberdeen. Towarzyszyli jej książęta Filip i Andrzej, premier Harold Wilson i wielu członków jego gabinetu. Obecność tak prominentnych postaci miała podkreślić rangę wydarzenia. Gdy królowa nacisnęła symboliczny pozłacany przycisk z logo British Petroleum, ropa z Morza Północnego popłynęła do Wielkiej Brytanii, która czekała na tę chwilę od lat 60.
Wtedy zaczęto odkrywać pierwsze złoża i przygotowywać się do ich eksploatacji. Na początku nie brakowało wątpliwości co do sensu całego przedsięwzięcia i jego kosztów. Wydobycie ropy i gazu spod dna morza jest bowiem wyzwaniem technicznym i logistycznym znacznie trudniejszym niż eksploatacja złóż na lądzie. Dodatkowo – wyjątkowo trudne warunki pogodowe na Morzu Północnym – wymagały wyjątkowo wytrzymałych platform wiertniczych i ropociągów. Ropę z morza wydobywano już wcześniej, szczególnie w Zatoce Meksykańskiej, tam jednak pogoda jest zdecydowanie bardziej sprzyjająca
Platforma wiertnicza – i zwykle wydobywcza – jest konstrukcją ogromną, niezwykle złożoną i kosztowną. Wyobraźmy sobie fabrykę posadowioną na dnie morza na czterech żelbetowych nogach wysokości 472 m (dwa razy warszawski Pałac Kultury). Konstrukcja ważąca 656 tys. ton, zanurzona na 302 m, ma solidny betonowy fundament (245 tys. m sześc.), który musi się oprzeć naporowi fal. Takie są rozmiary platformy Troll A zbudowanej przez British Petroleum na Morzu Północnym. (Nawiasem mówiąc, największa na świecie platforma Petronius w Zatoce Meksykańskiej ma 610 m wysokości i stoi na głębokości 535 m; pompuje dziennie ok. 8 tys. m sześc. ropy i ok. 2 mln m sześc. gazu). Wydobycie odbywa się bez przerwy, więc do każdej platformy trzeba jeszcze zbudować cały podwodny system magazynowania ropy i przesyłania gazu rurociągami dziesiątki i setki kilometrów na ląd.