Siedmiu sędziów Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu udzieliło polskim władzom konstytucyjnym kosztownego ostrzeżenia. Po sześciu latach przyznano bowiem rację obywatelowi polskiemu, który przez dziewięć lat nie mógł w kraju uzyskać odszkodowania za wywłaszczony w 1950 r. rodzinny dom. Proces ten zresztą toczy się nadal, mimo przejścia przez wszelkie możliwe instancje sądowe z Sądem Najwyższym włącznie. Takie przypadki zdarzyły się państwu polskiemu parokrotnie, tym razem jednak padł rekord zasądzonego odszkodowania. To już nie jest 20–30 tys. zł, ale 180 tys. euro (kurs ponad 4 zł).
Skończyły się żarty; dla porównania, w całym minionym roku na odszkodowania zasądzone w Strasburgu (dotyczące głównie przedłużanych w nieskończoność tymczasowych aresztów), wydano z rezerwy budżetowej 270 tys. zł. Tym razem jednak niewydolność polskiego sądownictwa zderzyła się z obszarem w szczególny sposób chronionym przez europejską konwencję praw człowieka. Wyznacza go święte w Europie Zachodniej, ale ciągle jeszcze nie w Polsce, prawo własności, strzeżone specjalnym aneksem do konwencji.
Wszystko wskazuje na to, że już wkrótce (wrzesień–październik) zapadnie kolejny, groźny w skutkach dla budżetu, werdykt Trybunału. Na jego wokandzie pojawi się pierwsza sprawa Polaka, repatrianta z byłego ZSRR, którego rodzina od 1947 r. próżno czeka na prawem i umowami międzynarodowymi przyrzeczony ekwiwalent za majątek pozostawiony za Bugiem. Za nim w kolejce sądowej stoi już sześciu dalszych powodów z Polski, a w dalszym rzędzie kolejnych 90. Uwagę zwraca skierowanie skargi zabużanina do Wielkiej Izby Trybunału, to jest do rozpatrzenia przez 17 sędziów, a to zapowiada zawsze szczególne zainteresowanie sprawą, bezlitosną wiwisekcją prawną i wyrok, który zyskuje rozgłos ogólnoeuropejskiego precedensu.