Nie mam goryczy w sercu, działam dla dobra kraju – mówi nowy prezydent Alvaro Uribe.
Kolumbia jest dziś najbardziej niebezpiecznym państwem na świecie. Od 40 lat działa tam najstarsza w Ameryce Łacińskiej lewicowa partyzantka FARC, która kontroluje prawie połowę terytorium kraju i utworzone w odpowiedzi prawicowe oddziały samoobrony. Dotychczasowe zmagania pochłonęły już ponad 200 tys. ofiar nie licząc rannych, porwanych i uprowadzonych.
Ustępujący prezydent Andres Pastrana, o poglądach umiarkowanych, „miękkich” i liberalnych, doszedł do władzy pod hasłami negocjacji i rokowań. Społeczeństwo zmęczone długotrwałą wojną domową poparło wówczas poszukiwanie rozwiązania politycznego zamiast krwawej i beznadziejnej wojny domowej. Pastrana poszedł na daleko idące ustępstwa wobec partyzantów osobiście spotykając się i negocjując z ich dowódcami w dżungli, a nawet wycofując siły rządowe z części terytorium kraju. Polityka Pastrany, popierana przez USA i kraje regionu, poniosła jednak fiasko, ponieważ FARC pragnie władzy, a nie rokowań.
Wahadło wychyliło się więc w przeciwną stronę. Nowy prezydent, związany z prawicą 49-letni prawnik, absolwent Oksfordu i Harvardu, jest zwolennikiem krótszej marchewki i dłuższego kija. Jego ojca zamordowali partyzanci, on sam – znany ze swojej determinacji w walce z FARC – był już wielokrotnie celem zamachów, z których dotychczas wychodził cało. Jego program radykalnego zdławienia partyzantki przyniósł mu zdecydowane zwycięstwo już w I turze wyborów. Wyborcy dostrzegli w Uribe ostatnią szansę, skoro nie powiodły się rokowania – pozostaje siła. Tym bardziej że Uribe przedstawił również propozycje politycznego rozwiązania, zaproponował partyzantom udział w referendum i w wyborach do parlamentu, aby włączyli się do normalnego życia politycznego, jak to się stało w niektórych krajach Ameryki Łacińskiej.