Eurosceptycy z wielkim zadowoleniem przyjęli konkluzję szczytu UE, że w przyszłym traktacie nie będzie mowy ani o hymnie, ani o fladze unijnej. Liczą w ten sposób, że tradycyjnie występujące w tej roli „Oda do radości” z IX Symfonii Beethovena i błękitna flaga z wieńcem 12 gwiazd pójdą w zapomnienie. Tak się zapewne nie stanie, gdyż oba symbole pozostają w mocy dla Rady Europy (organizacji skupiającej wszystkie kraje kontynentu) i od dawna popiera je i ceni Ruch Europejski. Poza tym błękitne gwiazdki figurują na milionach samochodowych tablic rejestracyjnych i nikt nie myśli ich wymieniać. Dosłownie nazajutrz po szczycie, podczas otwarcia nowej ambasady Niemiec w Warszawie, chór dziecięcy wdzięcznie odśpiewał: „O radości, iskro bogów...” – nikomu więc ani pieśń, ani flaga, mamy nadzieję, przeszkadzać nie będą. Jednak oficjalne przemilczenie wspólnych symboli ma wymiar... symboliczny. Dlaczego właściwie politycy ich nie chcą? Boją się sugerowania, że Europejczycy mają ze sobą coś więcej wspólnego niż tylko kolor paszportu i (niektórzy) wspólną walutę? W sumie szkoda. Euroentuzjaści mogą jednak mieć nadzieję, że przekorny lud, lubiący działać wbrew politykom, będzie śpiewał sobie sam i bez dyktanda.