Jeszcze kilka tygodni temu politycy najważniejszych ugrupowań składali solenne obietnice, z jakimi to partiami i ludźmi nie chcą iść do wyborów na żadnym szczeblu, nawet w najmniejszej, zapomnianej gminie. Potem ich stanowczość osłabła. Liderzy Platformy Obywatelskiej długo tłumaczyli, że ich jedynym prawicowym partnerem, pozyskanym w wielkim mozole negocjacji, jest Prawo i Sprawiedliwość. Chcą iść do wyborów z braćmi Kaczyńskimi po to właśnie, by odciąć się od antyeuropejskiej Ligi Polskich Rodzin i jej okolic, a jednocześnie dać dowód politycznego otwarcia. Ale tylnymi drzwiami LPR bez większego problemu wchodzi lub próbuje wejść w koalicje z PO-PiS, jak choćby w Toruniu, Bydgoszczy, Pabianicach, Sieradzu czy na Podkarpaciu. Działacze PiS stawiają sprawę jasno: albo Platforma idzie z PiS i LPR, albo walczy w pojedynkę. Platforma z reguły nie chce iść osobno.
Co więcej, takie alianse nie przeszkadzają także radykałom z LPR, którzy na jednych terenach Platformy się nie brzydzą, a gdzie indziej, jak np. w Białymstoku, doprowadzają do rozbicia w PiS przejmując wielu działaczy tylko dlatego, aby nie iść do wyborów z ugrupowaniem „trzech tenorów”. Tak więc są miejsca, gdzie PO jawi się honorowym słuchaczom Radia Maryja jako demoliberalna piąta kolumna, a w innych – jako kulturalna centroprawicowa formacja, z którą można współrządzić. Prawdą jest jednak i to, że wszędzie tam, gdzie koalicja prawicowa rozrasta się, obejmując również ekstrema, trwają nieustanne kłótnie o kandydatów. Działacze Platformy, zdarza się (choć rzadko), walą pięścią w stół, ale zaraz upewniają się, czy aby nie za mocno. O programie wyborczym nikt na razie taktownie nie wspomina, aby nie pogarszać sytuacji.
Front i dezerterzy
Jeszcze dziwniejsza sytuacja panuje w okolicach Unii Wolności.