Choć powódź pustosząca naszych sąsiadów tym razem Polskę ominęła, to drogi mamy w takim stanie, jakbyśmy przed chwilą doświadczyli klęski żywiołowej: 34 proc. najważniejszych tras wymaga natychmiastowego remontu, a 37 proc. wytrzyma jeszcze tylko rok albo dwa. Sypią się mosty i wiadukty, drogi – nawet te nieliczne w dobrym stanie – nie spełniają norm obciążeń obowiązujących w Unii Europejskiej. Mamy zaledwie 206 km dróg ekspresowych i to rozrzuconych po kraju w kilku-kilkunastokilometrowych kawałkach oraz niespełna 400 km autostrad. Żałosny bilans jak na kraj leżący na skrzyżowaniu najważniejszych europejskich szlaków transportowych.
Drogi to największa porażka polskiej transformacji – choć wszystkie rządy deklarowały, że poprawią ich stan, a program budowy autostrad wreszcie ruszy, to nikomu się to dotychczas nie udało. Zawsze były pilniejsze wydatki, pomysł powierzenia budowy autostrad prywatnym inwestorom nie przyniósł oszałamiających rezultatów. Przez siedem lat nie powstał jeszcze ani jeden kilometr autostrady wybudowanej za pieniądze nie pochodzące z państwowej kasy.
Rząd SLD-PSL-UP deklaruje, że tym razem będzie inaczej. Mało tego: z programu budowy dróg i autostrad chce uczynić koło zamachowe, które rozrusza polską gospodarkę. W ciągu kilku lat mamy wykonać wielki skok i do 2010 r. nadrobić wieloletnie zapóźnienie w dziedzinie infrastruktury drogowej. Za siedem lat mamy mieć 1680 km autostrad, 1532 km dróg ekspresowych, wiele miast doczeka się obwodnic. Brzmi to jak bajka. Na realizację takiego programu potrzeba – bagatela – ok. 40 mld zł. Skąd je wziąć, skoro budżet trzeszczy w szwach, a zewsząd słychać: „daj!, daj!”?
Przede wszystkim z naszych kieszeni, bo innego łatwo dostępnego źródła pieniędzy nie widać.