Zamek w Wiśniczu, dziś ponad 600-letni, z początkiem XVII w. stał się rodową siedzibą książąt Lubomirskich, którzy z czasem zyskali oficjalny tytuł hrabiów na Wiśniczu. To właśnie dzięki nim zyskał swoją urodę i potęgę. Z czasem jednak warownia i okalający ją gród zaczęły podupadać. Zamek przeszedł w ręce Sanguszków, Potockich i Zamoyskich, a po pożarze w 1831 r. zamienił się w zupełną ruinę.
Ruinę odkupiło z początkiem XX wieku Zjednoczenie Rodowe Lubomirskich, rodzinne stowarzyszenie. Próbowało własnym sumptem, z lepszym lub gorszym skutkiem, remontować dawną siedzibę. Plany przerwała wojna, a potem socjalizm.
6 lutego 2002 r., w asyście kilku krewniaków Jan Lubomirski-Lanckoroński, 24-letni student prawa, zjawił się pod zamkiem w Nowym Wiśniczu z pożółkłym dokumentem w ręce. Założył kłódki, łańcuchy i flagę tłumacząc, że trzyma w garści akt własności zamku z 1901 r. Ale zamek nie jest już ruiną. Po II wojnie warownię przejęło państwo, w 1949 r. rozpoczęła się jej żmudna i bardzo kosztowna renowacja. Dziś potężna rezydencja Lubomirskich, zamieniona rok temu w oddział Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu, wygląda iście bajkowo. Rocznie odwiedza ją 30 tys. osób. – Na renowację zamku państwo wydało fortunę – zapewnia Ryszard Błachut, były dyrektor nieistniejącego już Zarządu Odbudowy Zamku w Wiśniczu. Problem w tym, że do dziś nie udało się wyjaśnić, jak wielka była to fortuna. – Urzędnicy nie dbali o takie drobiazgi jak księgowanie nakładów na remont warowni – tłumaczy Błachut.
Kukułcze jajo
Co ciekawsze, w księgach hipotecznych jako właściciel nadal figuruje Zjednoczenie Rodowe Lubomirskich, choć sprawa o prawo państwa do zamku, na wniosek ówczesnego Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Tarnowie, trafiła do sądu ponad dziesięć lat temu.