Mikosiowie przyjmowali kolejne dzieci, jak mówią, raz z przerażeniem, raz z radością. Niemyscy – zwyczajnie. Po prostu przychodziły na świat. Gdyby nie atmosfera Przymierza Rodzin, katolickiego stowarzyszenia, do którego należą (jak wiele wielodzietnych), może byłoby ich mniej. A tak – ośmioro. Ród nie zginie. Zwłaszcza że najstarsza Marysia ma już troje własnych. Ja – oświadczyła rodzicom – dużo dzieci mieć nie będę, najwyżej pięcioro.
Co rok prorok, nastrugali sobie, dziecioroby – mówiono o takich we wczesnej PRL i do jednego worka wrzucano z kołtunem i zabobonem. Chyba że była to matka robociarska albo chłopska, która dała czterech synów górnictwu, milicji i wojsku. Taka dostawała medale.
Dzisiejszych wielodzietnych badała Irena Nowacka z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Ponad połowie z nich brakuje pieniędzy na jedzenie, prawie połowa nie może kupić niezbędnych ubrań, lekarstw i opłacić kosztów mieszkaniowych. Naukowcy zajmujący się biedą w Polsce są zgodni, że to takim rodzinom, a nie emerytom i samotnym matkom, wiedzie się najgorzej.
Więc wielodzietni inteligenci to jednak ciągle dziwo, bo przecież oni mają wyobraźnię, muszą sobie zdawać sprawę, że będzie ciężko. A może nie? Może oni potrafią jakoś wyrwać się ze stereotypu, że wielodzietność to bieda, bezrobocie, życie z zasiłku. I gorsze perspektywy dla dzieci, bo bieda, bezrobocie i zasiłki stają się u nas coraz bardziej dziedziczne.
Jak z pracą?
Dariusz Mikoś, magister archeologii, założył firmę deratyzacyjną, bo w archeologii zajęcie znaleźć trudno. Likwidował szczury w PGR, wywoziło się je ciężarówkami. Ale pegeery upadły, a interes razem z nimi.