Twórczy życiorys 77-letniego dziś Brooka to zapis nieustannych wysiłków na rzecz odnowienia języka sceny, oskrobania go ze zbędnych naleciałości, wyczyszczenia i ożywienia. Podobne cele stawiało sobie wielu dwudziestowiecznych reformatorów, poszukiwania prowadziły niektórych poza granice sceny – tak było z Jerzym Grotowskim, z którym Brook się przyjaźnił i któremu kibicował. Sam jednak, przy całym rozmachu własnych eksperymentów, granicy tej raczej nie przekraczał. Pozostawał, jak to określił w którymś z wywiadów, „na skraju lasu”. Może na szczęście?
Jako dwudziestoparolatek był już wziętym reżyserem angielskich scen. Uczył się kierowania widowiskami, interpretacji, pracy z aktorem – w dość konwencjonalnych zadaniach: wystawiał konwersacyjne komedie (Shaw), perfumowany bulwar („Zaproszenie do zamku” Saganki), musicale. Pole do popisu odnalazł w dramaturgii Szekspirowskiej, pracując w The Shakespeare Memorial Theatre Company (a później teatrem tym – przemianowanym na Royal Shakespeare Company – kierując) . W latach 50. i 60. przygotował wiele inscenizacji autora ze Stratfordu, skutecznie odrzucając rutynę, eliminując płaski realizm. Stawiał na malarskie odniesienia w obrazach („Stracone zachody miłości” w klimacie Watteau, „Miarka za miarkę” – Boscha), na intensywne aktorstwo, poetycki skrót, metaforykę (pamiętne czerwone wstążki w kostiumie Lavinii z „Tytusa Andronikusa”, jedyny sceniczny znak tortur, jakim podlegała...).
„Tytus” gościł w Polsce w 1957 r. Jan Kott pisał o nim jako o objawieniu „Szekspira, którego przeczuwałem, o którym marzyłem, ale którego nigdy dotąd nie widziałem na scenie”. Słynny „Szekspir współczesny” nie był jeszcze wtedy napisany; gdy się ukazał, wpłynął na kształt następnych spektakli Brooka.