Z całą pewnością ta nowa wersja narodowego dramatu (jeśli za taką można ją uznać) nie jest ani tak barwna, wymowna i patetyczna jak wizja Wyspiańskiego. Ale może tylko na taką nas stać? Podobieństwa narzucają się same. W „Nartach Ojca Świętego” tak samo jak w „Weselu” ludzie gadają, piją, dają się pochłonąć życiowym drobiazgom – i podświadomie na coś czekają. Na coś, a raczej kogoś, kto ich życie uczyni lepszym, ważniejszym, kto nada mu cel i sens. Na złoty róg. U Wyspiańskiego przynosił go Wernyhora, mityczny zwiastun ze stepów Ukrainy. Kto dziś może spełnić rolę niekwestionowanego duchowego wodza, podrywającego do wielkiej przemiany? Tylko jeden człowiek, za życia uświęcony, przemieniony w ikonę. Polski papież.
W „Weselu” w środku pijackiej nocy wytęskniony prorok pojawiał się uczestnikom bronowickich godów; tu niemal słychać już odgłos helikoptera Jana Pawła II, niosącego Gościa, który właśnie abdykował i zamieszka między wiernym ludem. Tylko co wierny lud ma zrobić ze swoim dotychczasowym niezbyt bogobojnym życiem?
Każdy, kto zna pisarstwo Jerzego Pilcha, wie, że ta grzeszność nie będzie przedstawiona w kaznodziejskim tonie. Któż by zresztą słuchał dziś kazań? „Narty Ojca Świętego”, które równolegle z teatralną premierą wyszły w książce, to rzecz dowcipna, błyskotliwie zabawna. W tym żartobliwym tonie kreślone są przenikliwe portrety rodaków, jest też sceptyczna świadomość narodowej grzeszności, którą autor, jak się wydaje, dzieli ze swoim bohaterem księdzem Kubalą. Grzeszyć będą zawsze – zdaje się mówić – niechby przynajmniej grzeszyli o połowę mniej. Z dystansem patrzy na ich wady, na skłonność do kieliszka, na mitomanię, małostkowość, bezwolność. Na masarza wymyślającego „wędliny papieskie”, na kombinatora z wypożyczalni nart przypisującego sobie dar bilokacji niczym Ojciec Pio.