Archiwum Polityki

Gdy rowery zdobywały wiosnę

Wiele osób, które pamiętają dawny Wyścig Pokoju, wciąż uważa, że było to najważniejsze wydarzenie sportowe ostatniego 50-lecia. Młodszym trudno zapewne zrozumieć, co takiego miały w sobie kolarskie zawody, że na ich punkcie cały kraj ogarniało szaleństwo, przy którym dzisiejsza małyszomania jest ledwie maleńkim zauroczeniem.

Ogólnonarodowe szaleństwo na punkcie Wyścigu Pokoju – imprezy w zamyśle propagandowej – wynikało przede wszystkim z braku innych atrakcji oraz głodu sukcesów. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, kiedy wyścig zyskał ogromną popularność, ludzie w Polsce mogli liczyć na występy radzieckiego chóru imienia Aleksandrowa, dożynki i karuzelę na Bielanach. Sportowcy – oprócz bokserów, którzy w 1953 r. w Warszawie zdobyli pięć złotych medali w mistrzostwach Europy – nie dawali kibicom większych powodów do zadowolenia. W tej sytuacji pomysł zorganizowania międzynarodowych zawodów kolarskich musiał trafić na podatny grunt. Władza postanowiła zafundować ludowi pracującemu miast i wsi sportowy festyn, który trwał kilka tygodni, przynosił emocje i w dodatku stwarzał pozory otwarcia na świat.

Ów prosty pomysł był dziełem dwóch dziennikarzy: Zygmunta Dalla z „Głosu Ludu” (gazety przemianowanej później na „Trybunę Ludu”) i Jana Blechy z „Rudego Prava”, którzy spotkali się w 1946 r. w Pradze przy okazji turnieju bokserskiego. W stolicy Czechosłowacji niemal wszystko – łącznie z piwem – było wtedy na kartki, co jednak nie ograniczyło inwencji redaktorów. Rywalizacja kolarzy odbyła się dwa lata później, ale nie jako Wyścig Pokoju. Ta nazwa pojawiła się oficjalnie dopiero w 1950 r., choć, gwoli ścisłości, wymyślona została dużo wcześniej. Kilka tygodni po zakończeniu wojny w miejscowości Loeben koło Budziszyna odbył się Wyścig Pokoju na dystansie 25 km. Wzięło w nim udział dwudziestu polskich żołnierzy i podoficerów, którzy startowali w pełnym umundurowaniu i z bronią.

Polityka 19.2002 (2349) z dnia 11.05.2002; Społeczeństwo; s. 84
Reklama