Poczucie bezpieczeństwa konsumentów jest towarem, na którym można dobrze zarobić. Zbił na tym fortunę na przykład Kazimierz Grabek, któremu kolejne rządy w trosce o zdrowie społeczeństwa zapewniały monopol na produkcję żelatyny. Z tą samą troską zamknięto polskie granice przed importowaną wołowiną, co bardziej chroniło interesy rodzimych hodowców niż konsumentów. Zagraniczne sieci supermarketów dekorowały stoiska mięsne wywieszkami informującymi, że sprzedają tylko polską wołowinę. Teraz okazuje się, że to poczucie bezpieczeństwa było złudne, a przed chorobą szalonych krów nie ochroni nas pseudopatriotyczna retoryka, ale sprawny i rzetelny system, którego ciągle nie mamy. Musimy się go szybko dopracować – choć to kosztuje – ponieważ ewentualna panika może się okazać jeszcze bardziej kosztowna.
Kto zapłaci za BSE?
Wiara, że polskie mięso, choć czasem urąga normom sanitarnym, ale z pewnością wolne jest od zabójczych prionów, będzie nas nieco kosztować. Teraz widać, że przygotowania do walki z BSE zaczęły się zbyt późno, a ich skala była nieadekwatna do wielkości zagrożeń. Wprawdzie Unia Europejska zapowiedziała, że nie wprowadzi nowych restrykcji na import wołowiny z Polski, ale marne to pocieszenie. Import polskiego mięsa wołowego do Unii i tak praktycznie nie istnieje. Dopłaty bezpośrednie dla unijnych hodowców bydła powodują, że tamtejsze befsztyki są od naszych tańsze. A wszystkie krajowe kłopoty pozostały.
– Eksportujemy niewielkie ilości mrożonych ćwierci wołowych do Rosji, około 30 tys. ton rocznie – mówi Stanisław Zięba, szef Polskiego Związku Producentów, Importerów i Eksporterów Mięsa. Pochodziły one z interwencyjnego skupu Agencji Rynku Rolnego.
Do tego interesu dopłacaliśmy z dwóch kieszeni.