4 miesiące, 3 tygodnie i dwa dni” nie jest pierwszym filmem z tamtego regionu, który mówi o koszmarze życia pod rządami Ceausescu. Młode pokolenie rumuńskich reżyserów urodzonych w latach 70. od kilku lat dokonuje wiwisekcji komunistycznego reżimu z bardzo osobistej perspektywy. „Śmierć pana Lazarescu” Cristi Puiu, „Jak świętowałem koniec świata” Catalina Mitulescu, „12.08 w Bukareszcie” Corneliusa Porumboiu zdobywały ostatnio nagrody na wielu festiwalach, dowodząc, że życie i problemy przeciętnych obywateli walczących o przetrwanie są znacznie ciekawsze od wystawiania pomników opozycjonistom.
Opowiadając o dwóch studentkach, które organizują nielegalny zabieg aborcji w jakimś prowincjonalnym mieście, Mungiu pokazał całe skomplikowanie i moralną dwuznaczność tego gestu. W czasach totalitaryzmu, kiedy aborcja była zakazana, zabieg był traktowany przez młode dziewczyny jako akt nieposłuszeństwa i buntu przeciwko systemowi. Dopiero później pojawiały się wyrzuty sumienia. Mungiu podąża tropem Kieślowskiego, który zmieniając punkt widzenia w „Krótkim filmie o zabijaniu” osiągnął podobny efekt przewartościowania postawy bohatera.
Skromny, realistyczny film Rumuna rozegrany w obskurnych, hotelowych wnętrzach i ciemnych klatkach schodowych nie jest głosem za ani przeciw aborcji. Publicystyki w nim nie ma. Naturalizm opowieści zostaje zrównoważony doskonałym wyczuciem psychologii. Aż trudno uwierzyć, że w tak banalnej fabule udało się reżyserowi nakreślić wiarygodny portret samotności, poniżenia i bezradności ludzi zniewolonych.
Pozostałe nagrody jak i huczne obchody jubileuszu 60-lecia festiwalu potwierdziły wysoki poziom kina autorskiego,
które w czasach rewolucji cyfrowej nie oddaje pola, trafia w swój czas i kreuje nowe trendy.