Wymuszona rezygnacja Eriki Steinbach z miejsca w radzie wystawy upamiętniającej wypędzenia dowodzi, że polsko-niemiecka wspólnota interesów przeważa nad przejawianą przez obie strony skłonnością do sporu. Na razie jednak niedobry osad pozostaje.
U nas rzeczniczka prawego skrzydła PiS mówi o „pirrusowym zwycięstwie”, twierdząc, że szefowa Związku Wypędzonych nadal będzie wpływać na treść wystawy. Prezydent Kaczyński i jego brat niezmiennie uważają, iż ekspozycja będzie podważać moralne prawa Polski do granicy na Odrze i Nysie. Z kolei w Niemczech chadecy i konserwatyści są oburzeni na bezceremonialne naciski z polskiej strony. „Być może nadejdzie dzień, w którym Polska zada sobie pytanie, czy rzeczywiście warto było toczyć tę bitwę do końca i zaganiać sojusznicze Niemcy do narożnika, w którym utraciły one część własnej godności – pisała „Franfurter Algemeine” – także państwo niemieckie ma własne interesy, które nie zawsze pokrywają się z interesami Polski, partnera w UE i NATO. Dla rozumnego równoważenia tych różnic trzeba stosunków opartych na rozsądku obu stron”.
Z jednej strony mamy zatem niedobry sojusz polskich i niemieckich nieprzejednanych, którzy nie chcą wyjść z okopów swych pozycji prawnych czy moralnych, powtarzając litanię pretensji wobec sąsiada. Ten absurdalny pląs „wiecznie wczorajszych” trwa. Jako lustrzane odbicie Powiernictwa Pruskiego działa u nas Powiernictwo Polskie. Choć werdykt Strasburga ostatecznie przekreślił problem odszkodowań. Z drugiej strony Angela Merkel i Donald Tusk już w listopadzie 2007 r. znaleźli wspólny język, mając w obu krajach sojuszników. W czasie swej pierwszej wizyty w Berlinie premier Polski docenił fakt, iż „widoczny znak”, będąc w gestii Niemieckiego Muzeum Historycznego, a nie Związku Wypędzonych, tak dalece przesuwa akcenty w porównaniu z pierwowzorem Centrum przeciwko Wypędzeniom, że Polska wobec tej inicjatywy może zająć „przyjazny dystans”.