Literatura to nie jest park narodowy, w którym jakieś gatunki mają z definicji podlegać ochronie, literatura jest w istocie polem walki niekiedy wyniszczającej, skala stosowanych w tej walce chwytów jest wielka, niektóre z nich są specjalnie knurze. Oto nakładem wydawnictwa Lampa i Iskra Boża ukazała się powieść Doroty Masłowskiej pt. „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną”. Jest to debiut urodzonej w 1983 r. autorki, debiut zdumiewająco wyrazisty, dawniej w takich przypadkach padało określenie: wydarzenie literackie, używam tego określenia z niepewnością co do anachroniczności, z pełnym wszakże przekonaniem co do zawartości. Wystarczyłyby tu zresztą same okoliczności formalne: istotne debiuty literackie przed dwudziestką to jest rzadkość sama w sobie, dziewiętnastolatka debiutująca nie wierszami – rzadkość niesłychana, dziewiętnastolatka ogłaszająca frapującą prozę – rarytas nad rarytasami. Książka pokazuje się na rynku, za co rzecz jasna należą się słowa uznania wydawcy Pawłowi Duninowi-Wąsowiczowi (choć w gruncie rzeczy wydanie „Wojny...” zasługą nie jest, niewydanie tego – to byłby skandal), książka zatem pokazuje się na rynku, na okładce zaś zostaje opatrzona „polecającą” notą pióra Marcina Świetlickiego zatytułowaną „Marcin Świetlicki poleca”. Oczywiście jest ta nota tak ułożona, że jak faktycznie zdarzyłby się jakiś pospolity czytelnik, normalny człowiek, przypadkowy przechodzień, któremu pozycja ta wpadłaby w ręce (a książki Lampy i Iskry Bożej przesadnie obszernych terytoriów w księgarniach niestety nie zajmują), to po przeczytaniu noty Świetlickiego zrobiłby on jedno: cisnąłby nią w kąt.