Na festiwalu Chopiniana, który odbył się latem w Warszawie, można było wysłuchać dzieł Chopina w transkrypcji na zespół wokalny (Affabre Concinui), na cztery wiolonczele (Quatricelli), na instrumenty dawne (Ars Nova), na kwintet instrumentów dętych (Tempo Primo) i oczywiście na zespoły jazzowe.
Pokazywano też filmy o Chopinie i balet do jego muzyki. W formie takiej, jak Pan Bóg i Pan Fryderyk przykazał, muzyka pojawiała się w nietypowym miejscu (koncert fortepianowy w kościele św. Krzyża) albo w nietypowy sposób (kilkugodzinny maraton pod pomnikiem w Łazienkach).
Ale pomysły Mazowieckiego Centrum Kultury i Sztuki, organizatora Chopinianów, to betka w porównaniu z tym, co trzy lata temu wymyśliło i zrealizowało krakowskie Stowarzyszenie Karczma Rzym.
Konkurs Chopin Open, przeznaczony „na wszystkie instrumenty niekoniecznie muzyczne z wyjątkiem fortepianu”. Publiczność dusząc się ze śmiechu wysłuchiwała popisów kapeli klezmerskiej, szkockiego dudziarza, Okazjonalnego Kwartetu Grzebieniowego (który grał także na butelkach i glinianym koguciku) czy artysty ludowego z Żywca, wypiskującego na listku Poloneza As-dur.
W „Ferdydurke” jest nie tylko o Słowackim, który „wielkim poetą był”. Jest i o Chopinie: „Tak więc, gdy na estradzie pianista bębni Szopena, mówicie, że czar Szopenowskiej muzyki w kongenialnej interpretacji genialnego pianisty oczarował słuchaczy. Lecz, być może, w rzeczywistości żaden słuchacz nie został oczarowany. Nie jest wykluczone, że gdyby im nie było wiadome, że Szopen jest wielkim geniuszem, a pianista – również, z mniejszym wysłuchaliby żarem tej muzyki”.
Gombrowicz obnażał snobizm i powierzchowność odbioru sztuki poprzez klisze, z jakimi jest wiązana. Ta demaskacja odniosła skutek: dziś jeśli ktoś poczuje się znudzony dziełem wieszcza, który wieszczył, bez oporów wyzna to w głos.