Głupota Susan Sontag jest w Ameryce szeroko znana, w Polsce można się obecnie z jej zarysami zapoznać na podstawie wywiadu, jakiego ta wszechstronna intelektualistka udzieliła „Wysokim obcasom” nr 37. Najnowsza i prawdopodobnie największa życiowa tragedia Sontag polega na tym, że choć jest mieszkanką Nowego Jorku, nie była niestety w tym mieście 11 września roku pamiętnego. Bawiła wtedy w Berlinie. Dla kogoś, kto od lat rozpaczliwie szuka ważnego tematu, próbuje w jakimś istotnym miejscu dotknąć skóry świata, jest to dramat straszny, porównywalny chyba jedynie z dramatami tych polskich intelektualistów, którzy w stanie wojennym nie zostali internowani, choć o tym marzyli. Miała kobieta pecha sakramenckiego i jak najsłuszniej nad tym za pomocą poetyckiego trybu przypuszczającego boleje: „stałabym na dachu budynku, w którym mieszkam i skąd widać cały Manhattan. Z pewnością poleciałabym, tak jak wielu znajomych, żeby pomagać. Dostarczałabym rękawice dla strażaków czy coś równie potrzebnego”.
Swoją drogą, ile razy trzeba sobie własne szlachetne pozy wyobrażać, by mieć aż tak detaliczne wizje? Dlaczego akurat „rękawice”? Bo „Rękawica strażaka” to byłby dobry tytuł gorzkiego eseju? Niestety, w rzeczywistym zasięgu pozostały jedynie kategorie groteskowe: historia nowojorskiej pisarki, która uświadomiwszy sobie, iż dziejowa szansa unurzania się w apokaliptycznym pyle zburzonych wież przeszła jej przed nosem, postanawia popełnić samobójstwo. Pomysł, oczywiście, jak na autorkę zamierzonego na arcydzieło gniota „Zestaw do śmierci” za dobry. Jej wpienienie, że tak jak cała reszta świata zmuszona była oglądać wydarzenia w telewizorze, zaowocowało jedynie publicystyką, też wprawdzie groteskową, ale w innym znaczeniu.